Czarnohora i kilka innych zakątków Europy Środkowo-Wschodniej 2-9.06.2012
Właściwie nie o tym miałem pisać na tym blogu. Miały tu być duże góry, bezkresne lodowce, wiszenie na jednej ręce nad przepaścią... ale potem coś (lub ktoś) podsunęło mi myśl, że może by jednak te granice nieco poszerzyć. I stanowczo przypomniało, że przecież żadnych gór dyskryminować nie należy*, żaden Beskid nie jest wcale gorszy od Tatr (choć trochę inny) i że taka, dajmy na to, Czarnohora, wcale nie ustępuje Wysokim Taurom. Zwłaszcza, że potrafi skutecznie nadrobić wysokość i trudność różnymi innymi przygodami, o których też tu trochę będzie.
**(żart)
| Cerkiew św. Mikołaja (grekokatolicka) w Budești |
Czarnohora -gdyby ktoś nie wiedział- leży w Karpatach Wschodnich i jest najwyższym pasmem górskim na Ukrainie, jedynym przekraczającym 2000m. Ale ten wyjazd to było dużo więcej, niż tylko zlezienie tego pasma, skądinąd bardzo ciekawego. Był to chyba jeden z najintensywniejszych tygodni mojego turystycznego życia, kiedy to poza zrobieniem kawału dobrego przejścia górskiego udało nam się odwiedzić 4 kraje i w 3 z nich mocno odczuć lokalną specyfikę*, zaś mój wspaniały brat dał popis logistycznej maestrii, czego dowodem jest choćby zaplanowana przez niego droga powrotna przez 2 granice i z 6 przesiadkami, z których wszystkie się bez problemu udały, mimo, że był to plan awaryjny. Bo zresztą cały plan wyjazdu był przygotowany niemal tuż przed nim. Mieliśmy co prawda z Jarkiem wydzielony czas na tę okazję, ale -jakkolwiek zawodzi mnie pamięć- z naszej ówczesnej wymiany mailowej wynikało, że w grę wchodziły też Tatry Słowackie** i wyjazd w ogóle nie miał być tak szalony, ale jakoś tak po prostu w toku planowania wyszło. Skład również uformował się w ostatniej chwili-udało nam się na niego namówić Irinę, moją bardzo dobrą znajomą studiującą zdecydowanie za dużo kierunków naraz, wtedy jeszcze obywatelkę Białorusi. Nie trzeba jej było długo przekonywać, jednak ze względu na nadmiar studiów trzeba było jakoś wytłumaczyć uczelnianej sile wyższej, że Irina nie może pojawić się na zajęciach przez tydzień. Kiedy tylko udało się to osiągnąć za pomocą może nieco wątpliwego, ale i tak skutecznego zwolnienia lekarskiego z powodu sraczki, mogliśmy się już bez przeszkód rzucić przygodzie w ramiona.
*Jeden (Słowacja) był niestety tylko tranzytowy.
**Oczywiście, wcale nie gorsze od takiej Czarnohory, na przykład!
Dzień pierwszy akurat nie był może zbyt intensywny-ot, skorzystaliśmy z jednego z tańszych i wygodniejszych* sposobów dostania się na Ukrainę, czyli bezpośredniego autobusu do Iwano-Frankiwska**, odjeżdżającego z Warszawy w godzinach popołudniowych. Jest to też chyba sposób najszybszy-osobiście miałem wrażenie, że na Ukrainę dostałem się po prostu wchodząc do autobusu. Byliśmy tam chyba jedynymi osobami spoza Ukrainy, a puszczane na pokładzie rosyjskojęzyczne filmy dodatkowo o tym przypominały.
*Pojęcie względne.
**Przedwojenny Stanisławów.
Dzień 2: Hrebenne-Iwano-Frankiwsk-Werchowyna-Dzembroni (ok. 780m)-Uchaty Kamień (1864m)-ruiny schroniska pod Smotrcem (ok. 1750m)
![]() |
| Druga mapka -z przejściem pieszym- gratis! |
Nie jestem pewien, którego dnia przekraczaliśmy granicę (choć była to godzina z tych 'pomiędzy'), natomiast już na pewno dnia drugiego w godzinach ciemnonocnych obudziły mnie przesławne ukraińskie wertepy. Do tej pory mnie to niejako fascynuje-jak to możliwe, że główna droga między miastami wojewódzkimi*, w jednak europejskim kraju tuż za miedzą, który na dodatek miał za tydzień (współ)organizować mistrzostwa Europy w piłce nożnej, jest tak zła, że sam nie odważyłbym się pewnie nią pojechać samochodem innym niż terenowym**. Co prawda było ciemno, nie widziałem, czy nie jedziemy jakimś np. objazdem remontowanej drogi głównej, ale nie zmienia to wiele. Z drugiej strony wcale nie piszę tego jako wyrzut czy skargę. Jako że był to już mój czwarty raz na Ukrainie przyjmowałem to z pełną zainteresowania akceptacją jako normalną część tamtejszej rzeczywistości, gdzie różne rzeczy działają, nie działają, lub działają zgoła odmiennie***, wszystko to dzieje się niezależnie od wcześniejszych oczekiwań i jest po prostu magiczne. I to tak blisko od domu!
| Droga Iwano-Frankiwsk-Werchowyna. Humory dopisywały. |
Szczęśliwie nie wszędzie drogi na Ukrainie wyglądają tak jak to traktuje powyższy opis i udało mi się zasnąć, by bladym świtem obudzić się u celu podróży naszego autobusu. Pozostało wyjść, półprzytomnie znaleźć na dworcu marszrutkę, która jechałaby z grubsza w dobrą dla nas stronę (po bardzo krótkich poszukiwaniach znaleźliśmy takową do Werchowyny), po czym iść spać dalej, starając się odespać nieco ostatnią noc. I tam od nowa-znaleźć coś, co jechało by w górę doliny Czarnego Czeremoszu, i pójść tam spać. Albo prawie, bo od miejscowych dowiedzieliśmy się, że bus ma jechać za kilka godzin. Niezrażeni poszliśmy (określenie nieco mylące, bo nigdzie iść nie musieliśmy) spać na miejscu.
| Rynek w Werchowynie. Można zauważyć pewną prawidłowość. |
Przybyły autobus okazał się być nadzwyczaj zatłoczony, głównie za sprawą rosyjskojęzycznej młodzieży również wybierającej się w góry, i bardzo przez to radosny. Nie jestem teraz pewien, gdzie finalnie autobus miał jechać, ale wysiedliśmy (podobnie jak większość pasażerów) na zakręcie do Dzembroni - niewielkiej wsi u stóp Czarnohory, do której trzeba było przejść jeszcze ze 2 kilometry.
Ahoj, przygodo!
| Dzembroni |
Przygody górskie różnie się zaczynają. Czasem ląduje się u stóp wielkich masywów, które od razu przytłaczają ogromem, innym razem wchodzi się w dzicz, z której dopiero za jakiś czas coś się wynurzy. Tu natomiast zaczęło się bardzo normalnie. Nie czuliśmy jakiegoś oddalenia od cywilizacji, góry rosły przed nami powoli i widać było wyższe szczyty, ale nie za blisko, żeby nad nami nie górowały, i nie za daleko, by nie czuć też za dużo przestrzeni. Taka sielanka. W takiej spokojnej atmosferze podeszliśmy do pierwszego potencjalnego miejsca na nocleg (ok. 1250m), gdzie faktycznie zastaliśmy już kilka rozstawionych namiotów. Tu odbyła się krótka narada-mogliśmy zostać, ale było dopiero wpół do trzeciej i jedynym argumentem, żeby nie iść dalej była słyszana gdzieś na horyzoncie burza. Jako że lepsze podejście w garści niż burza na horyzoncie dyskusja nie trwała długo i zaczęliśmy iść dalej, decydując się spędzić noc w ruinach przedwojennego polskiego schroniska pod Smotrcem (ok. 1750m -ale schronisko, bo Smotrec ma 1898m). Skręciliśmy więc w prawo, żeby po drodze zobaczyć jeszcze Wodospady Dzembrońskie. Czy zobaczyliśmy dokładnie je, czy jakieś inne, trudno powiedzieć-zobaczyliśmy jakieś, może niezbyt imponujące, ale zawsze cieszące oko. Grunt, że zaczęło nieco popadywać, choć dalej mieliśmy nadzieję, że główna burza przejdzie bokiem.
Jednak nie przeszła. I cóż-burza, jak to burza, z perspektywy czasu wszystkie są do siebie podobne****, ale jednak wtedy (jak to przy burzy w górach) przejęliśmy się nią nieco, że z nieba zaczęło walić gradem, żabami i Bóg wie jeszcze czym, a ja stuptuty zdążyłem włożyć dopiero po przejściu głównej nawałnicy, jakby na potwierdzenie znanego polskiego przysłowia. W takich niezbyt suchych, ale jeszcze jakich-takich nastrojach doszliśmy do wieńczącego nasz grzbiet Uchatego Kamienia (1864m), po czym bardzo malowniczym szlakiem, choć w narastającej mgle, dotarliśmy do naszego planowanego miejsca na nocleg.
| Uchaty Kamień (1864m) |
Ze schroniska wiele nie zostało, jednak miejsce, gdzie niegdyś stało jest bardzo równe i dobrze nadawało się pod namiot. Lecz zaczęły się tu także przygody nieplanowane. Pierwszym niemiłym zaskoczeniem okazał się stan namiotu. Chociaż jeszcze podczas jego poprzedniego używania 'skakał radośnie po łące i jadł z ręki', teraz do reszty sparciały mu gumki wewnątrz pałąków, więc stawialiśmy go na słowo honoru, który to honor miał zostać wystawiony na ciężką próbę. Jednak jeszcze niezrażeni tym do końca zmieniliśmy niektóre mokre rzeczy na bardziej suche i nie marzyliśmy już o niczym innym, jak o solidnej porcji ciepłej berbeluchy do zjedzenia. I tu nastąpiło drugie niemiłe zaskoczenie, czyli zupełnie przemoczone zapałki. "Ale jak to"-zapytałby ktoś-"przecież każdy turysta wie, że zapałki i srajtaśma to najważniejsze składowe ekwipunku, które trzeba chronić przed zamoknięciem za wszelką cenę!". Z jednej strony tak, z drugiej jednak zapałki w ogóle zapomnieliśmy wziąć z Polski, choć szczęśliwie przypomniało nam się o tym w Werchowynie, gdzie udało je się kupić. Powstało jednak małe zamieszanie i zapałki trafiły do Iriny, która choć wytrwała, nie miała jeszcze doświadczenia tajemniczego kogoś z kliku linijek powyżej, była więc w przeciwieństwie do nas szczerze zdumiona, że zapałki przemokły mimo trzymania ich w kieszeni kurtki, która miała być przecież wodoodporna. Niby niewielka rzecz, ale jednak ciepły posiłek mocno wpływa na morale, które utrzymywało się przez noc na stałym, lekko ponurym poziomie, czasem jedynie obniżanym przez coraz gwałtowniejsze podmuchy wiatru. Choć tak naprawdę to wiatr przez noc właściwie nie wiał-on bezceremonialnie nap.......ł.
| Ruiny schroniska pod Smotrcem. Pogoda ilustracyjna. |
*Formalnie 'obwodzkimi' (?), ale wiadomo, o co chodzi. A chodzi oczywiście o Lwów i Iwano-Frankiwsk.
**Oczywiście dotyczy tylko pustej drogi. Drogą z ukraińskimi kierowcami mógłbym się nie odważyć jechać nawet wtedy. Inna rzecz, że nie jest to pewnie (stan dróg) standard dla całej Ukrainy. Zauważyłem, że wielu Polaków przenosi pewne doświadczenia/stereotypy z naszego kraju na inne i nie wie, że na takiej Ukrainie to zachód kraju jest biedniejszy. W ciągu ostatnich paru lat mogło się to trochę pozmieniać, ale raczej nie dlatego, by się zachód jakoś wzbogacił.
***Żeby nie być gołosłownym, podaję przykład na każdy z tych przypadków: rozkłady jazdy, drogi, pociągi
****No dobra, jest parę wyjątków (np sławna burza pod Busovem, którą może kiedyś tu opiszę), ale to akurat była bardzo zwyczajna burza w górach (jakkolwiek to brzmi).
Dzień 3: ruiny schroniska pod Smotrcem (ok. 1750m)-Pop Iwan (2022m)-Jezioro Niesamowite (1750m)
Nie jestem pewien, jak udało nam się zasnąć przy wietrze poprzedniej nocy, chociaż jestem pewien, że nad ranem każdy zadawał sobie to samo pytanie-czy z namiotu coś jeszcze zostało. To znaczy-że coś zostało, to widzieliśmy, ale nie był to jakiś specjalnie mocny namiot (półka cenowo/jakościowa tylko o stopień wyższa, niż namioty 'marketowe', a młody nie był), więc spodziewaliśmy się pewnych uszkodzeń. Nasze oczekiwania okazały się słuszne-klika pałąków było pękniętych, choć wydawało się, że namiot powinien dać się jeszcze postawić i jakoś do końca wyjazdu wytrzymać-o ile nie zdarzy się już podobna noc. Wiatr trochę zelżał, choć nieznacznie.
| Pop Iwan (2022m) i cokolwiek mocny wiatr |
Naszym celem na ten dzień było: 1) zdobycie Popa Iwana (2022m)-trzeciego najwyższego szczytu Ukrainy, dumnie wieńczącego główną grań Czarnohory od południa; 2) przejście główną granią Czarnohory na północ tak daleko, jak się nam zechce/uda. By zrealizować pierwszy z tych celów, od ruin trzeba było wejść na grań na przełęcz ok. 1800m, wejść na szczyt, i (zaczynając realizować cel drugi) zejść tą samą drogą. Wyszliśmy zatem na grań i walnęło nas w pysk. Wiatrem. Kontynuowaliśmy zamierzony plan, choć wiatr był na tyle silny, że na jego cześć powstała nowa jednostka: Popiwan, służąca do mierzenia absurdalnych sił wiatru. 1 Popiwan odpowiada sile wiatru, jaki -jak można się domyślić-wiał w tamtym momencie i teoretycznie pozwalał na przemieszczanie się, choć niepewne i dużym zygzakiem. I przyznam szczerze-tak silnego wiatru w górach do tamtej pory jeszcze nie przeżyłem*. Powoli udało się jednak osiągnąć szczyt, a nawet spotkać po drodze grupkę Ukraińców, którzy -niech słońce świeci im na każdej wędrówce- poratowali nas zapalniczką.
| Widok z Popa Iwana na północ |
Szczyt Popa Iwana to samo w sobie interesujące miejsce. Poza spodziewanym, niczego sobie widokiem (częściowo dla nas ograniczonym przez chmury) znajdują się tu ruiny Białego Słonia -obserwatorium meteorologiczno-astronomicznego, które było najwyżej położonym budynkiem na terenie II Rzeczypospolitej, i było położone 35m wyżej niż stacja meteorologiczna na Kasprowym Wierchu-najwyżej położony budynek III Rzeczypospolitej. Obecnie można by powiedzieć, że jedynie straszy, ale tak naprawdę dodaje klimatu i dalej jest niezłą gratką dla fotografów i innych amatorów ciekawych, opuszczonych miejsc. A nam dawało osłonę przed wiatrem.
Resztę dnia spędziliśmy na realizacji drugiego celu tego dnia, czyli przejścia granią na północ szlakiem zwanym 'czarnohorską autostradą', przechodząc przez lub mijając tuż obok: Dzembronię (tym razem szczyt-1880m), Munczela (1999m), Brebenieskuła (2037m-drugi najwyższy szczyt Ukrainy, pod którym znajduje się też źródło wody), Staw Brebenieskuł (1801m -najwyżej położony Staw na Ukrainie), Gutina Tomnateka (2016m-piąty najwyższy szczy Ukrainy) i Rebrę (2001m-szósty najwyższy szczyt Ukrainy). Wiało szczęśliwie trochę mniej, co znaczy, że wiało cały czas dość mocno, choć w jednym miejscu dało się na tyle przed wiatrem osłonić, żeby coś (nareszcie!) ugotować. Przy okazji, poza grupą pod Popem Iwanem nie spotkaliśmy na szlaku żadnych ludzi. Tworzyło to całkiem miły kontrast z dniem poprzednim, gdy ze względu na mijane wsie i ludzi czuliśmy się blisko cywilizacji. Teraz zaś czuliśmy się przyjemnie odludnie, które to odczucie potęgowały jedynie położone u stóp Czarnohory, po obu stronach grani, ciągnące się kilometrami lasy bez śladu człowieka (przynajmniej widocznego z góry).
| Czarnohorska autostrada |
W końcu pomiędzy słupkami granicznymi nr 31 i 32** po prawej stronie grani pojawiło się Jeziorko Niesamowite (1750m), wyznaczające nasze planowane miejsce na nocleg. Jako że byliśmy zmęczeni w sam raz, ochoczo zeszliśmy w jego stronę, napotykając z jednej strony na spore łachy śniegu, z drugiej lekko przekwitłe krokusy. Koło Jeziorka znajduje się spora, porośnięta trawą i kosówką kotlinka, będąca popularnym miejscem noclegowym -nie do końca legalnym, gdyż jest to już na terenie parku narodowego, ale strażników o tym informujących traktuje się raczej jako pobierających (również pewnie nie do końca legalną) opłatę i biwakuje się dalej. Przynajmniej podobno, bo choć nad jeziorkiem było jeszcze kilka innych namiotów poza naszym, strażników nie stwierdziliśmy***.
I tak nastałaby spokojna druga noc w górach, ale tak do końca spokojna nie była. Kiedy obudziliśmy się następnego dnia i nastał całkiem ładny poranek, przy śniadaniu wymieniliśmy opowieści dotyczące ostatniej nocy.
...lecz pandemonium nie nadeszło. Wiatr jak wcześniej narastał, tak zaczął słabnąć. Zabrał też ze sobą deszcz, który jeszcze długo pozostał w postaci samotnych kropel. Nie wiem jednak, kiedy zamarły do reszty. Leżąc z zszarganymi nerwami, niepewny, czy burza przypuści kolejny atak, w końcu usnąłem."
Wersji Iriny, po zastanowieniu, nie opiszę-raz, że nie znam jej emocji z tamtej nocy tak dobrze, więc popełniłbym duże nadużycie literackie, dwa, że sam opis okoliczności przyrody pokrywałby się w dużej mierze z moją relacją, byłby jednak nieco skromniejszy, gdyż obudziła się na krócej. Trzecia relacja jednak, Jarka, była bardzo odmienna od naszych i niosła w sobie zupełnie nowy ładunek dramatyzmu.
| My rano (żywi) |
*Od tamtej pory do dziś ze dwa razy, oba w Tatrach w styczniu (choć w innych latach)-raz na Starorobociańskim Wierchu (wiatr ciągły o sile ok. 1,1, Popiwana), raz na Ciemniaku (wiatr zmienny, choć w porywach nawet do ok. 1,3 Popiwana).
**Czarnohora była przed wojną pasmem granicznym (polsko-czechosłowackim), znajdziemy tam więc po drodze bardzo dużo starych słupków granicznych. Słupki te są trwałe i -to ważne- ponumerowane, więc zarówno w Czarnohorze, jak i w np. Gorganach czy Bieszczadach Ukraińskich do dziś stanowią jeden z najlepszych punktów orientacyjnych, umożliwiając bardzo precyzyjnie stwierdzić swoje położenie.
***Z Jeziorkiem Niesamowitym wiąże się też pewna huculska legenda. Otóż w jeziorku nie należy się kąpać ani wrzucać tam kamieni, gdyż podobno nieszczęśnika, który by to zrobił, w ciągu roku czeka ożenek albo inne nieszczęście. Przejęci legendą zostawiliśmy jeziorko w spokoju i ożeniłem się dopiero 5 lat później.
Odgoniwszy koszmary nocy dobrym śniadaniem i przy wsparciu grzejącego nas po raz pierwszy od kilku dni słońca, strawersowaliśmy górujący nad Jeziorkiem Turkuł (1935m) i kontynuowaliśmy trekking granią. Cel na dziś był prosty: Howerla (2061m), najwyższy szczyt Ukrainy, wieńczący główną połoninę Czarnohory od północy, a dalej się zobaczy. Pierwotny plan zakładał przejście dalej główną granią, skręcającą wtedy na zachód, by tego lub następnego dnia wejść na Pietrosa (2020m)-czwarty najwyższy szczyt Ukrainy i ostatni jeszcze niewspomniany tu ukraiński dwutysięcznik, robiący przez swą izolację szczególne wrażenie. Do cywilizacji dotarlibyśmy nazajutrz, a dalej można by iść jeszcze dalej, przez pozostający moim skromnym marzeniem Świdowiec. Zmęczeni jednak pierwszą nocą, z rozlatującym się namiotem i niepewnymi prognozami pogody rozważaliśmy też zejście już z Howerli do stacji turystycznej w Koźmieszczyku, by stamtąd jakoś dostać się do większej już Jasini i pomyśleć, co dalej. Natenczas nie miało to jeszcze znaczenia-cel pierwszy pozostawał niezmienny. Przy nieco lepszej niż poprzedniego dnia pogodzie (a na pewno dużo słabszym wietrze) zdobyliśmy kolejno Dancerza (1850m), Pożyżewską (1822m) i Breskuł (1911m), by stanąć u stóp Howerli, wybijającej się ponad poprzednie szczyty i z odległości wyglądająca jak Orodruina*.
| Howerla i Breskuł |
Samo wejście dobrze wpisywało się w ten wyjazd. Jak można się domyślić-im bardziej się zbliżaliśmy, tym bardziej Howerlę zasłaniały chmury, a na podejściu (już w środku chmury) zaczęło padać, a nawet grzmieć. Dwa poprzednie dni zrobiły jednak swoje i niezrażeni zastosowaliśmy manewr będący twórczą adaptacją ucieczki do przodu -motywowani grzmotami (bo błysków tym razem nie widzieliśmy) szliśmy w górę coraz szybciej, niezrażeni tym, że najwyższy szczyt w okolicy chyba nie jest najlepszym miejscem na przeżycie burzy. Na szczycie deszcz i gromy chwilowo ustały, co pozwoliło nam na krótkie świętowanie naszej nowej górskiej zdobyczy**. Chmury nie rozeszły się jednak znacząco, więc musieliśmy się obejść bez widoków, po czym z rozsądku szybko opuścić szczyt granią na zachód. Tu warto nadmienić, że na Howerli schodzi się klika grani z różnych kierunków, warto więc przez chwilę zastanowić się, gdzie właściwie chce się zejść***.
| Pietros (2020m) |
Na zejściu chmury zaczęły się rozwiewać, ale zimno i mokro było dalej. Jako że nie dane nam się było zbyt długo zastanawiać, co teraz, gdyż schron pod szczytem był zajęty przez grupę zziębniętych Ukraińców, zdecydowaliśmy się na taktyczne zejście przez malowniczą Połoninę Gropa (1670m) do bazy turystycznej w Koźmieszczyku (873m), Pietrosa zostawiając sobie na bliżej nieokreślone 'kiedy indziej'****. Na pewno w decyzji pomogły nam też otrzymane przez sms prognozy, które wskazywały, że pogoda wcale nie ma się ku lepszemu. Koźmieszczyk okazał się być przysiółkiem z kilkoma chatami na krzyż, w tym z budynkiem wspomnianej bazy turystycznej. Byliśmy jednak zdeterminowani, by dostać się do odległej o kilkanaście kilometrów Jasini-nawet za cenę przejścia tej odległości pieszo po zabłoconej drodze, prawdopodobnie w deszczu. O transporcie publicznym mogliśmy zresztą zapomnieć. Szczęśliwie udało nam się zabrać z grupą młodzieńców jadącą do miasta swoim zdezelowanym samochodem marki niepamiętnej. Pamiętna była za to muzyka, którą puszczali, a która niczym najgorszy pasożyt wgryzła mi się w mózg i pamiętam ją do dziś. Odtwarzać na własną odpowiedzialność.
Noc spędziliśmy w turbazie Edelweiss. Standardu nawet nie pamiętam, ale po ostatnich dniach na pewno było luksusowo, a przede wszystkim sucho. Wieczór spędziliśmy zastanawiając się, co dalej. Pierwotny plan zakładałby przejście dalej, w Świdowiec, ale im prognoza pogodny była świeższa, tym była gorsza. I wtedy Jarek po swojemu zaproponował, że może by tak wykorzystać jeden z planów awaryjnych, jakim był nieco ryzykowny (ale o tym później) powrót przez Kotlinę Marmaroską. Jako że ani Irina, ani ja niezbyt ogarnialiśmy logistykę, bez przeszkód na to przystaliśmy. I tu niniejszym kończy się część "co ja wspinam?" wyprawy, na rzecz części "gdzie ja jadę?".
| Jakieś zdjęcie szczytowe z Howerli (bo nie było) |
*Kto nie wie, co to jest, może to łatwo zguglać.
**Zdobycz ta była naszym (moim i Jarka) czwartym szczytem do korony Europy.
***Jak Jarek pamięta, tak naprawdę wyglądało to nieco inaczej. Otóż po odważnej szarży w burzy pod górę, nieco spanikowani chcieliśmy z Iriną kontynuować ucieczkę i jedynie dzięki przytomnym krzykom Jarka udało nam się zejść właściwą granią, bo schodząc niespecjalnie się przejmowaliśmy, gdzie właściwie chcemy uciec-byle na dół. I cóż, pewnie ma rację.
****Był to pierwszy szczyt na naszej nowo utworzonej Liście Honornych Szczytów, Które Mieliśmy Zdobyć, Ale Się Wymknęły (tzw. lista 'Ja tu jeszcze wrócę'). Niestety, przez lata lista rozrosła się do (w moim wypadku) pięciu gór, z których na żadną jeszcze nie wróciłem.
Mieliśmy zatem plan-choć awaryjny. Wystarczająco zupełny, by wiedzieć, gdzie chcemy jechać, ale nie zawsze a priori wiadomo było, czym. Dowiedziawszy się, kiedy przez Jasinię przejeżdża autobus relacji Iwano-Frankiwsk-Mukaczewo*, załapaliśmy się na niego, by spędzić w nim kolejną radosną podróż, tym razem z atrakcjami w postaci aktywnego suszenia (naszych) skarpet, dyskutowaniu z bardzo przyjaźnie nastawionym autochtonem, czy się z nim napić, czy może jednak strach, i krótkim postojem w Rachowie-na oko dość przyjemnej miejscowości na Zakarpaciu**. W końcu dojechaliśmy do Sołotwyna, miasteczka granicznego, a właściwie do jego obrzeży, więc chcąc-niechcąc (w tym wypadku trochę jednak niechcąc) musieliśmy je całe przedrałować.Wreszcie dotarliśmy na granicę, gdzie czekało nas wspomniane wcześniej główne ryzyko planu awaryjnego. Kontrola ukraińska przebiegła zgodnie z oczekiwaniami, pomyślnie-wyjąwszy może pohukiwania pogranicznika, że pieczątka wjazdowa jest niewyraźna***, ale nie miało to większego znaczenia. Znaczenie miała za to kontrola wjazdowa do Rumunii. I tak: o ile ze mną i z Jarkiem problemu raczej nie przewidywaliśmy, o tyle Irina miała paszport białoruski-potrzebna więc była wiza. Wizy rumuńskiej oczywiście nie miała, miała za to polską studencką. W spisie rzeczy, do których owa wiza uprawniała nie było słowa o Rumunii, było za to wspomnienie o prawie do 90-dniowego wjazdu do strefy Schengen. Rumunia będąca wtedy od 5 lat członkiem UE do strefy Schengen akurat nie należała****, ale osoby posiadające wizę schengeńską są traktowane jak osoby z wizą tranzytową, pozwalającą być w Rumunii przez 5 dni. Czy wiza polska studencka też na to pozwala-nie mieliśmy pojęcia i postanowiliśmy sprawdzić w praktyce. Nie było zaskoczeniem dla nikogo, że pogranicznik też nie miał pojęcia-było możliwe, że widział paszport białoruski pierwszy raz w życiu, bo i skąd miała by się wziąć Białorusinka na przejściu granicznym ukraińsko-rumuńskim, które -nie da się ukryć- zbyt ruchliwe nie było, bo to zresztą i dla Ukraińców, i dla Rumunów (choć trochę mniej) koniec świata. Niemniej po uśpieniu jego czujności za pomocą polskich paszportów i wytłumaczeniu, jaki przepis być może przejdzie wziął paszport Iriny z żywym zainteresowaniem i przekazał koleżance zamkniętej w budce z komputerem. Co się tam działo-nie wiemy, ale z obserwowanego harmidru wnioskowaliśmy, że pogranicznicy bardzo chcą Irinę wpuścić i uparcie szukają paragrafu, ale nie jest to takie proste. Wreszcie po 30-40 minutach oczekiwania z budki wyszedł wyraźnie zadowolony i dumny z siebie pogranicznik, który przywitał nas w Rumunii.
Tak znaleźliśmy się w Sygiecie Marmaroskim-niespełna 50-tysięcznym mieście, przez które jedynie przespacerowaliśmy się w poszukiwaniu dalszego transportu, niemniej od razu widać było, że jest to trochę inny świat. Z jednej strony nieco bogatszy i bardziej cywilizowany, co zdecydowanie widać było po infrastrukturze i ogólnym porządku, z drugiej strony nieco inny-co było widać po luźniejszej i spokojniejszej atmosferze w powietrzu, z trzeciej -w pewnych aspektach dzikszy, co było widać po cerkwiach rumuńskich w stanie wiecznej budowy, subiektywnie dla nas-języku*****, ale przede wszystkim po transporcie, który bywa tu zorganizowany, ale jak, to już bywa różnie. Niemniej udało nam się znaleźć autobus******, który nie pamiętam niestety gdzie jechał, ale na pewno jechał przez Bârsanę, gdzie wysiedliśmy. Tam zaczęliśmy nasz kilkudniowy podbój Maramureszu -bardzo przyjemnego regionu Rumunii (która zresztą cała jest przyjemna), a który jest nawet z tego i owego znany, między innymi z:
- drewnianych cerkwii wpisanych na listę UNESCO;
- tradycyjnych marmaroskich bram (jest takich też kilka w Polsce i zazwyczaj wydają się być wybitnie nie na miejscu-i słusznie, bo miejscem tym jest Maramuresz!);
- radosnego rumuńskiego folkloru*******.
W Bârsanie zetknęliśmy się ze wszystkimi powyższymi zjawiskami. O ile o ostatnich dwóch wiele nie powiem -bramy po prostu były w liczbie hurtowej, zaś folklor po prostu trzeba przeżyć -to na szczególną wzmiankę zasługuje cerkiew Wprowadzenia Matki Bożej do Świątyni. Nie chodzi tu o kompleks klasztorny na południowy wschód od centrum wsi, gdzie niestety nie dotarliśmy (bo ponoć też jest wart zobaczenia), ale o małą cerkiewkę na wzgórzu na północny zachód od centrum. Była maleńka, za to z zewnątrz bardzo malownicza, zaś wewnątrz cała malowana (łącznie z ikonostasem), co zrobiło na nas niemałe wrażenie********.
| Nie mamy dobrych zdjęć wnętrza cerkiewki, dlatego wrzucam zdjęcie głównej drogi w Ocna Șugatag. |
Po krótkim pobycie w Bârsanie zechcieliśmy udać się dalej. Na transport zorganizowany specjalnie nie liczyliśmy, za to na stopa-jak najbardziej. Jeżeli ktoś jeszcze nie wie, Rumunia jest wymarzonym miejscem dla stopowiczów (co ma skądinąd ciekawą przyczynę historyczną- w czasach radośnie minionego ustroju, za późnego Ceaușescu, w wyniku ogólnego deficytu transportu wprowadził on obowiązek brania ludzi na stopa w przypadku wolnych miejsc w samochodzie). Ruch nie napawał nas jednak optymizmem. Dlatego ucieszyliśmy się, gdy całkiem szybko udało się złapać kierowcę ciężarówki wiozącej nagrobki jadącego do Ocna Șugatag. Kierowca mówił tylko po rumuńsku, ale był bardzo sympatyczny -choć na pewno zaimponował mu też Jarek, który bezbłędnie odgadł lecącego w radiu wokalistę. Próbka poniżej*********.
Samo Ocna Șugatag nie jest specjalnie ciekawe, jest za to dobrym punktem wypadowym w okoliczne wsie, ma poza tym nie najgorszą bazę noclegową. Tam też zakończyliśmy ten dzień, po rozbiciu się na polu namiotowym pod pewnym pensjonatem i zjedzeniu znakomitej ciorba de burta (rumuńskich flaków, jakkolwiek to brzmi) w lokalnej restauracji.
*Wspominałem już nie-wprost o tym, że na Ukrainie rozkłady jazy działają zaskakująco dobrze, wspomnę więc tutaj jeszcze raz wprost.
**Chociaż punkt widzenia zależy od punktu siedzenia-dla Słowaków/Węgrów to Podkarpacie.
***Tu warto nadmienić, że był to nasz pierwszy raz na Ukrainie kiedy nie było już mitycznych karteczek imigracyjnych, które wypełniało się na wjeździe, i których brak przy wyjeździe mógł skutkować poważniejszymi konsekwencjami. Zniesiono je wtedy dopiero niedawno, w 2010 r. jeszcze były.
****Jak na razie, tj. na początku 2018 roku, dalej jej w Schengen nie ma.
*****Język rumuński należy do grupy języków romańskich, jest więc zbliżony do włoskiego czy francuskiego, choć z pewnymi (niewielkimi) naleciałościami słowiańskimi. Ze względu na związki kulturowe z Francją zwykle najłatwiej jest się dogadać po francusku, ale tego języka nikt z nas nie umiał, dlatego podczas wyjazdu dogadywaliśmy się po kolei we wszystkich znanych nam językach, zazwyczaj jakiś w końcu dało się zastosować.
******Kwesta tego, czy miał jakiś rozkład, jest dalej otwarta.
*******Tak właściwie dotyczy całej Rumunii.
********W Rumunii (podobnie jak w paru innych miejscach) panuje zwyczaj, że cerkwie są zwykle zamknięte, ale zazwyczaj w pobliżu jest informacja, do kogo zadzwonić, żeby otworzył. Nie trzeba znać rumuńskiego-w przypadku, gdy klucznik słyszy przez słuchawkę obcy język zwykle sam się domyśla, o co chodzi.
*********Jest to tzw. manele. To, że Jarek znał całego jednego wykonawcę tej ciekawej lokalnej muzyki mogło mu pomóc.
Dzień 6: Ocna Șugatag-Budești-Săpânța
Cel na ten dzień był prosty: zobaczyć, ile się da. Samo wydostanie się z Ocna Șugatag okazało się jednak niemałym wyzwaniem-byłoby to pewnie dużo prostsze, gdybyśmy chcieli powoli się z Maramuresz wycofywać, ale na początku chcieliśmy się chwilę pokręcić po okolicy i dojechać do nieodległego Budești. Próbowaliśmy to zrobić (jakże by inaczej) stopem, ale natknęliśmy się na nieoczekiwany problem -kierowcy od czasu do czasu jechali w tamtą stronę, nie za dużo, ale zawsze, natomiast łapać stopa ustawiło się chyba z pół wsi. Po dość długim (liczonym w godzinach) oczekiwaniu w końcu udało nam się skutecznie wepchnąć do kolejki i w towarzystwie jednej starszej Rumunki dojechać do celu.
| Cerkiew św. Mikołaja w Budești (prawosławna) |
W Budești planowaliśmy robić to, co planowaliśmy robić każdego dnia-zwiedzać cerkiewki! Te zaś w Budești były całe dwie. Jedna-wpisana na listę UNESCO prawosławna cerkiew Świętego Mikołaja-stała pośród malowniczego, zalesionego cmentarzyka w centrum wsi, nieopodal domu kultury i była równie zachwycająca, co ta z Bârsany. Druga (również Świętego Mikołaja, tylko grekokatolicka) była położona w górze wsi i nieco ukryta, z zewnątrz prezentowała się równie ciekawie, ale od wewnątrz niestety nie mieliśmy okazji jej popodziwiać, tym razem telefon klucznika nie odpowiadał. Zwiedziwszy, co trzeba, zajęliśmy się kolejną niezwykle popularną w tym regionie czynnością, czyli dalszym łapaniem stopa. Tym razem nie mieliśmy konkurencji, ale ruch nie był specjalnie imponujący. Po (chyba tym razem nieco krótszym) oczekiwaniu udało się jednak znowu kogoś złapać-w tym wypadku lokalnego lidera Partii Zielonych jadącego na spotkanie wyborcze, który zawiózł nas do (tutaj naprawdę nie pamiętam!), skąd udało nam się złapać kolejnego stopa (tym razem płatnego) do Săpânțy.
| Przykładowe wnętrze cerkiewki |
Săpânța mogłaby być znana choćby z ilości ogonków i różnych innych ozdobników w nazwie, jest jednak z czegoś zupełnie innego- Wesołego Cmentarza, będącego chyba główną atrakcją turystyczną w okolicy, i jeżeli ktoś z czytelników słyszał o którymkolwiek z wymienionych w tej relacji ciekawych miejsc, to najprawdopodobniej o tym. Dla tych jednak, co nie słyszeli, wyjaśniam: Wesoły Cmentarz jest wesołym cmentarzem (szok i niedowierzanie!), gdzie każdy nagrobek jest kolorowy, zazwyczaj ozdobiony równie kolorowym rysunkiem, zaś inskrypcje w lekki i ciepły sposób opowiadają co nieco o życiu zmarłego*. Jest dziełem lokalnego artysty, który zaczął go 'tworzyć' w latach 30-tych i dalej jest utrzymywany i rozwijany** przez jego potomków.
Reszta dnia przebiegła już bez szczególnych atrakcji -dowiedzieliśmy się, że nazajutrz rano będzie jechał autobus do Timiszoary***, a że pora była niewczesna, poszliśmy z dobry kilometr (a może więcej?) w głąb wsi szukać miejsca na noc. Miejsce zostało znalezione i spaliśmy w namiocie przy pewnym domu gościnnym. Na zakończenie dnia pozwolę sobie na kolejną dygresję o pamięci. Jaka to dziwna i złośliwa bestia! Nie pamiętam zupełnie, czy wtedy coś gotowaliśmy, czy udaliśmy się do jakiejś restauracji, tak jak zupełnie nie pamiętam przesiadki stopowej tego dnia i masy innych szczegółów. Bardzo dobrze natomiast pamiętam, że siedząc tego wieczoru koło naszego namiotu w ogrodzie wypiłem ciemne piwo Biała Noc**** kupione jeszcze w Jasini tuż przed odjazdem busa do Sołotwyna, i że wypiłem je niejako z obowiązku, bo ochoty miałem średnio dużo ale zalegało i nie było co z nim zrobić, ale nie żałowałem, bo bardzo mi smakowało i sporo później bardzo się ucieszyłem widząc, że jest gdzieniegdzie do dostania w Polsce. I że w nocy patrzyłem w gwiazdy. O.
*Tego akurat nie wiem na pewno (napisów wyrozumieć na miejscu raczej się nam nie udało), ale posiłkuję się Wikipedią.
**Tu naszło mnie pseudofilozoficzne pytanie, kto właściwie rozwija cmentarz -budujący, czy żyjący, którzy żyć przestali? Ale zostawmy to na kiedy indziej.
***Znając zgodność przyjazdów rumuńskiej komunikacji z rozkładem jazdy dalej się zastanawiam, jak to się stało, że w to uwierzyliśmy. Niemniej, uprzedzając fakty-rzeczywiście przyjechał!
****Też uważam nazwę za cokolwiek paradoksalną.
Dzień 7: Săpânța-Valea lui Mihai-Debreczyn-Tokaj
Można by powiedzieć, że tego dnia zaczęliśmy już wracać-ale to dyskusyjne, bo można by powiedzieć, że zaczęliśmy dopiero następnego, że zaczęliśmy dnia poprzedniego lub zaczęliśmy już w Jasini, co dawałoby czas powrotu równy dłuższy niż pobyt właściwy, czymkolwiek ów właściwy pobyt miałby być*. Cel jednak był konkretny i bardzo logiczny. Tego dnia zaczynały się mistrzostwa Europy w piłce kopanej, którą choć interesuję się na co dzień w najlepszym razie przeciętnie, to jednak mistrzostwa się zawsze chętnie zobaczy. Zwłaszcza, że (gwoli przypomnienia) odbywały się w Polsce i na Ukrainie, a meczem otwarcia było spotkanie Polska-Grecja. Zatem celem było obejrzenie meczu. A jak oglądać mecz, to w dobrym miejscu. A jak dobre miejsce, to żeby się dało tam dobrze napić. A żeby się dobrze napić i było po drodze, to w Tokaju! Jak wykoncypowaliśmy, tak zaczęliśmy działać, w czym pomógł nam wspomniany wcześniej autobus do Timiszoary, który -o dziwo- przyjechał. Po drodze rozwinęła się konwersacja z przygodnie spotkanym młodym Amerykaninem, który pracował tu w półwolontariacie, za co mógł zwiedzić kawałek mniej znanej, a bardzo ciekawej Europy, następnie w Satu Mare zmieniliśmy autobus, i dojechaliśmy do Valea lui Mihai-miasteczka leżącego już jedyne 8km od granicy z Węgrami i połączonej prostą drogą z Debreczynem, które miastem dużym jest** i na pewno dałoby się tam złapać coś dalej. Na miejscu okazało się jednak, że miasteczko jest za małe, żeby utrzymywać taksówkarzy i w drodze na granicę ponownie możemy liczyć jedynie na stopa***. Jako że ruch graniczny znów do wielkich nie należał, zaczęliśmy dzielnie drałować. Wreszcie po ok. połowie drogi udało się złapać bardzo miłego Węgra, z którym całkiem dobrze dało się dogadać po niemiecku, i który zawiózł nas pod dworzec w Debreczynie. Stamtąd poszło już łatwo -na co niewątpliwie miała wpływ zmiana kraju i to, że Węgrzy są narodem mocno uporządkowanym i transport publiczny wszelki działa i jest bardzo punktualny****. Do Tokaju można było bowiem nietrudno dojechać pociągiem z przesiadką w Nyíregyházie. Warto też wspomnieć o niemałym osiągnięciu, którego dokonał Jarek, a które brzmi może dość niepozornie: kupił w kasie bilety*****.
| Tokaj (z bliska) |
Na popołudnie byliśmy już na miejscu, na melanż było więc nieco czasu. Nota krajobrazowa: tam jest pięknie! Miasto leży nad Cisą (tą samą, która płynie na przekraczanej przez nas w dniu 4. granicy ukraińsko-rumuńskiej) na zielonej równinie, z której samotnie sterczy Łysa Góra (Kopasz-hegy), zwana też Górą Tokaj (Tokaji-hegy), na której zboczach uprawia się pewne dość znane i szlachetne wino. Na które mieliśmy wielką ochotę, ale nie od razu. Po rozbiciu się namiotem na miejscowym kempingu pognaliśmy do pierwszej-lepszej knajpy, by nie spóźnić się na mecz. Tam obejrzeliśmy pierwszą połowę razem z lokalną policją, ale przy piwie, bo knajpa była pierwsza-lepsza. Na drugą połowę przeszliśmy się jednak do jednej z tutejszych winnych piwniczek, gdzie znaleźliśmy to, czego chcieliśmy, a nawet coś więcej, bo rodaków. Nastroje, mimo zremisowanego meczu (1:1), były bardzo dobre. Melanż kontynuowaliśmy po obiedzie na kolejnym meczu (Rosja-Czechy, 4:1), kiedy mogliśmy w Tokaju spróbować tokaju. Oczywiście wcześniej również piliśmy tokaj, ale teraz był to tokaj specjalny -wyliczyliśmy, ile pieniędzy możemy przepić i postanowiliśmy kupić po kieliszku tokaju aszú z największą liczbą puttonyosów******, na jaką było nas stać. Nie był to pierwszy ani ostatni raz gdy piliśmy taki tokaj, ale klimat miejsca, odpowiednie schłodzenie i miła atmosfera wakacyjnego melanżu zrobiła swoje -było wspaniałe, płynne winogrona zdawały się niemal chrupać między zębami, na ile oczywiście płyn może chrupać, i przenikały słodyczą wszystko, czego dotknęły. Aż nie wiem, jak to opisać, dlatego tu zakończę.
| Tokaj (z daleka) |
*To mogłoby właściwie (tak właściwie, jak miejsce właściwe) stać się początkiem kolejnych filozoficznych rozmyślań o życiu jako podróży czy czymkolwiek (nie)podobnym, ale znowu się powstrzymam. W każdym razie zapraszam na piwo!
**Drugie największe na Węgrzech! Ponad 8 razy mniejsze od Budapesztu, ale drugie!
***Jest to zresztą znana prawidłowość turystyczna -taksówkarze są zawsze tam, gdzie chce się jechać czymś innym, ale nigdy tam, gdzie chciałoby się naprawdę skorzystać z ich usług.
****Nie, żebym tu wytwarzał kontrasty z innymi odwiedzanymi krajami.
*****Bez machania rękami! PO WĘGIERSKU!!! JEDEN Z JEDNĄ ZNIŻKĄ, A DWA Z INNĄ!!! Bardziej szczegółowo: na Węgrzech pociągi są ogólnie drogie, za to istnieje rozbudowany system zniżek. W tym wypadku Irina i ja łapaliśmy się na zniżki studenckie, zaś Jarek na zniżkę dla obywateli UE do 26 roku życia.
******Dla niewtajemniczonych: tokaje są różne i różniaste, natomiast najszlachetniejszym tokajem jest odmiana aszú, robiona z wyselekcjonowanych winogron zaatakowanych szczególnym rodzajem pleśni, przez co wysychają i stają się słodsze. Te znowu dzielą się ze względu na ilość puttonyosów (od 3 do 6), które z grubsza oznaczają ilość cukru w winogronach-co do zasady im więcej, tym lepiej. Czy jakoś tak.
Dzień 8: Powrót
Tutaj nie mam zbyt wiele do powiedzenia-po prostu wracaliśmy i niewiele więcej się działo. Ten powrót trzeba jednak wspomnieć, bo choć niby bez przygód, to był przez ilość przesiadek i ich skomunikowanie dość epicki. Odśpiewać na ulubioną melodię. Jeśli ktoś takowej nie ma, może posłużyć się poniższą*.
- Pociąg Tokaj-Miszkolc;
- pociąg Miszkolc-Koszyce;
- pociąg Koszyce-Poprad;
- autobus Poprad-Łysa Polana;
- busik Łysa Polana-Zakopane;
- autobus Zakopane-Kraków;
- pociąg Kraków-Warszawa.
Hej!
*którą wrzucam tu niejako jako węgierską próbę ukojenia zmysłu muzycznego po naszych muzycznych wspomnieniach z Ukrainy i Rumunii, które również w czytelniku mogły pozostawić pewną traumę. Oczywiście na takie kojenie najlepsze byłoby np. "Gyöngyhajú lány", którego jeśli ktoś nie słyszał, powinien to natychmiast nadrobić! Zakładam jednak, że większość słyszała, więc wrzucam coś, powiedzmy, bardziej niszowego.
*którą wrzucam tu niejako jako węgierską próbę ukojenia zmysłu muzycznego po naszych muzycznych wspomnieniach z Ukrainy i Rumunii, które również w czytelniku mogły pozostawić pewną traumę. Oczywiście na takie kojenie najlepsze byłoby np. "Gyöngyhajú lány", którego jeśli ktoś nie słyszał, powinien to natychmiast nadrobić! Zakładam jednak, że większość słyszała, więc wrzucam coś, powiedzmy, bardziej niszowego.










Komentarze
Prześlij komentarz