Gorgany, Świdowiec i Alfabetyczny Truciciel (26-30.06.2013)


Czekał.

Z pozoru była to najnudniejsza część całego przedsięwzięcia-oczekiwanie. Noc, cisza przerywana jedynie szumem drzew i bliżej niezidentyfikowanymi leśnymi odgłosami (skąd się one, u licha, biorą?), ciemność. I nic się nie dzieje. Ale czyż oczekiwanie również nie bywa słodkie? Ciało i umysł pozostają pozornie uśpione, choć tak naprawdę cieszą się i chłoną chwilę. Chłoną tę ciszę i ciemność. Chłoną świeże powietrze nocy, jego głębię. Chłoną znane i nieznane odgłosy z lasu i gór za nim i wsi gdzieś przed nim, nieskrępowane rozmowy młodzieży pijących tanią i dobrą, bo dobrą, tanią a przede wszystkim dającą wątpliwą rozrywkę i byle jakie zapomnienie wódkę. Chłoną w końcu oczekiwanie. To radość łowcy, którym niewątpliwie teraz był. Spojrzał w niebo, zza chmur nieśmiało wychylał się księżyc. Pełnia. A on siedzi tu, jak wilkołak czatujący na zdobycz...? Ale też jak młodzieniec śniący o wszystkim, czego w życiu dokona, jak ktoś, kto przybył do obcej krainy, zostawiając za sobą wszystko i będąc wolnym od przeszłości kroczy niepowstrzymanym krokiem ku swej-oby wielkiej-przyszłości.

Czekał.

Sen o zdobyczy... czy to może jednak nuda? Może nie...

Choć co jakiś czas spoglądał na zegarek, przestał właściwie liczyć czas. Cała noc, całe oczekiwanie i cały świat zaczęły zlewać się w jedno, a jego byt-w ich kontemplację.

Czekał.

Dwie postacie, oświetlone częściowo cudem dobiegającym do nich światłem ze wsi, częściowo światłem księżyca, pojawiły się gdzieś na ścieżce, którą obserwował. Właściwie powinien był najpierw usłyszeć ich kroki, ale nie wiedział, dlaczego ich właściwie nie słyszał... Czy po prostu się zamyślił, czy też sama noc, skoro nie mogła do końca przykryć ciemnością światła, przykryła dźwięki? Nieważne. Nie było już oczekiwania, nie było nocnych rozmyślań, nie było rozpływania się jaźni poza czasem i przestrzenią. Nastała koncentracja.

Doczekał.
***

Mapy znowu nieświadomie sponsoruje www.komass.de z małym udziałem Googlemap.

To był mój drugi raz w Gorganach i po raz kolejny wywarły na mnie wielkie i dość szczególne wrażenie. Góry te, jak je opisał poeta*, prezentują się jak "gniazdo kilkunastu Babich Gór". To mniej więcej stanowi o ich wyjątkowości: z jednej strony są to (jak wspomniana góra) mocno przerośnięte Beskidy, z drugiej-jest ich dużo. W każdym miejscu ma się wrażenie, że jest się otoczonym przez duże** góry. Pod tym względem niewątpliwie różnią się od np. Czarnohory, która choć wyższa, to idąc nią nie zawsze ma się takie wrażenie obcowania z wielkimi górami, bo choć są pod stopami, to naokoło już niekoniecznie. A w Gorganach-i owszem.

Dlatego bardzo ucieszyłem się, że tam właśnie mój wspaniały brat zaplanował dla nas wyjazd 'treningowy' (przed innym, honornym celem, który mam nadzieję niebawem też zostanie tu opisany). Choć pojechaliśmy tak jak w zeszłym roku na Ukrainę, wyjazd znacząco się różnił od poprzedniego-miał typowo górski charakter, bez zaplanowanego choćby potencjalnie zwiedzania, ze znajomymi z Klubu Turystycznego Ekonomistów 'TRAMP'-Mikołajem i Cyrylem. Ze względu na moje inne zobowiązania wyjazd został nieco podzielony-Jarek razem z Mikołajem pojechali w góry wcześniej, już 22.06, ja zaś z Cyrylem dojechaliśmy do Osmołody**** (radosnym nocnym busem z Warszawy, z przesiadką w Stanisławowie) 25.06. I w tej właśnie spokojnej Ukraińskiej wsi zaczyna się ta opowieść...

*Może to być jednakowoż duże nadużycie, bo tak naprawdę chodzi o mojego wspaniałego brata.
**Jak na Beskidy, oczywiście.
****Wskazówka praktyczna: ongiś do Osmołody dojechać było łatwo. Najlepiej najpierw busem z Polski do Iwano-Frankiwska/Stanisławowa/jak-zwał-tak-zwał, skąd do Osmołody jadą bezpośrednio marszrutki. Teraz w dobie wzmożonej migracji z Ukrainy i podążającego za nią rozkwitu transportu między naszymi krajami może być tylko łatwiej.

Dzień 1: Osmołoda (713m)

Ta sama noc. Ta sama cisza. Te same krzaki, to samo nikłe światło dobiegające ze wsi, nieco już wyciszone odgłosy miejscowych świętujących przeżycie kolejnego dnia. Tylko już nie czekał. A właściwie jednak czekał, ale inaczej, bo co miał zrobić, zrobił. Zmieniła się zatem jedynie strona oczekiwania-z czynnego na bierne, ale wraz z nią zmieniło się wiele. Napięcie rozeszło się po kościach i wniknęło w kamienistą glebę, rozmyślania naraz stały się tępe, a humor dopisywał-aż mógłby pójść do wsi napić się z tutejszymi. Ciekawe, kiedy zauważyliby, że coś jest nie tak? Może w ogóle, wszystko zależało od ilości wódki. Nie był jednak aż tak nierozsądny, by to ryzykować, choć czasem korciło...

Jedynie leśne odgłosy dobywające się nie wiadomo skąd i nie wiadomo, przez co wydawane, pozostały takie same. Działały otrzeźwiająco.

Co to u licha może być? Ki czort? Zupełnie jakby tu, na beskidzkim odludziu jeszcze się zachowały jakieś baśniowe stworzenia z ludowych bajań.

Jak on?
***

Osmołoda i Mikołaj, dopóki był.

Do Osmołody zwaliliśmy się z Cyrylem nad ranem po całonocnej podróży z Warszawy i przyznam, że przed ruszeniem w dalszą drogę liczyliśmy na chwilę odpoczynku. Nie zawiedliśmy się, ale wyglądało to nieco inaczej, niż sobie wyobrażaliśmy. Na miejscu zastaliśmy bowiem Jarka i Mikołaja po przyjemnej i udanej dwudniowej wycieczce na Grofę (1748m) i Popadię (1740m), jednak nie do końca zadowolonych, bo strutych. Kontemplacji tegoż strucia poświęcili zresztą cały poprzedni dzień, leżąc na polu w Osmołodzie, pojękując i nierzadko rzygając lub biegając w krzaki. Jarek tylko trochę, Mikołaj nieco bardziej i zdecydowanie nie był tym zachwycony. Niestety na tyle, że popołudniem zdecydował się wrócić. Pozostaliśmy więc w trójkę, Jarek nieco zdrowiejący w pobliskich krzakach, my z Cyrylem popijając z wolna lokalne (bardzo dobre!) piwo, wsłuchując się w przestrzeń i gapiąc się w ciszę i łagodne, leśne odgłosy, przeżywając spokój na jednym z końców świata. Na pewno nie największym, ale wystarczająco kojącym wszelkie dolegliwości duszy.



Dzień 2: Osmołoda (713m)-Wysoka (1803m)-Ihrowiec (1804m)-Przełęcz Borewka (1325m)


Wszystko przebiegało zgodnie z planem, choć dopiero jego pierwszą połową, o pomyślną drugą musiał się jeszcze postarać. Ale to dopiero jutro, jest czas, nie ma pośpiechu, teraz trzeba było jedynie przemieścić się niezauważonym. W Gorganach nie stanowiło to żadnego problemu-cywilizacja zdołała przez kilka tysięcy lat zaledwie dotknąć to miejsce, można było przy zachowaniu podstawowej ostrożności przemykać lasami nie napotykając nikogo. Jeszcze łatwiej było się ukrywać w porastającej wyższe partie gór kosówce, o ile kogoś nie interesował stan ubrań bezlitośnie przez kosodrzewinę rozdzieranych. Nie śpieszyło mu się, więc darował sobie takie przygody.

Znał te góry od podszewki. Co nie znaczy, że nie zachowywał czujności. Mógł zostać zaskoczony w każdym momencie, zwłaszcza po tak pracowitej nocy... Czujność. Nie usnąć. Być czujnym. Senność usypia czujność, czujność usypia senność. Czy senność usypia senność? Czujność może uśpić czujność. Jak teraz. Czujność przed ludźmi uśpiła czujność przed innymi bytami. Przed niedźwiedziem, któremu nadepnął. Na łapę. I skończyła się czujność, ale też i senność.

Uciekał co sił, ostatkiem rozsądku hamując się przed przeraźliwym wrzaskiem, który mógł go zdekonspirować, a przynajmniej narobić mu nieco kłopotów. Gdzieniegdzie powiadają, że przed niedźwiedziem ucieka się w dół, bo tam niedźwiedzie biegną choć trochę wolniej, on jednak skierował się w górę-byle do kosodrzewiny, zbawiennej gęstej kosówki, w której bydlę tej wielkości niechybnie ugrzęźnie. Nie ma czasu myśleć, śnić, czuwać, jest tylko bieg, zadyszka i ryk niezadowolonego niedźwiedzia z tyłu. Blisko. Za blisko? Miś ścigający zamachnął się łapą, odarł wierzchnie warstwy ubrania, ale nie powalił. Ostatni- Krok- W- Kosówkę.

Udało się!

Z niewymowną ulgą patrzył, jak niedźwiedź za nim szamocze się wśród gęstych gałęzi i mógłby przedzierać się dalej, ale tu już nie miał swej naturalnej przewagi szybkości. Powarczał chwilę i z niezadowolonym wyrazem pyska odwrócił się, by zapomnieć o całym zajściu.

Oddech ulgi. Teraz dopiero poczuł całe zmęczenie, ból wszystkich swoich słabych bądź co bądź mięśni i chłód na ciele coraz gorzej osłanianym przez strzępy, które mógł jeszcze chyba nazwać swym ubraniem. Ale nie był pewien, czy mógł na pewno.
***

Podejście na Soferę, z tyłu (chyba) Arszyca (1556m)

Zostało więc nas trzech. Na szczęście, bo nie wiedzieliśmy, czy i jak poprawi się samopoczucie Jarka, choć z jego determinacją raczej nie brał on pod uwagę, że może się się nie poprawić. Z drugiej strony zaplanował trasę tak, by na razie się nie przemęczać (o ile można mówić o nie przemęczaniu się, gdy główną atrakcją dnia jest niemal 1100-metrowe podejście) i wyszliśmy dopiero chwilę przed 10. Na początku szlak* przechodzi przez potok Łomnica, nad którym leży Osmołoda, potem pozwala podziwiać przez doświadczenie ukraińską sztukę zakosu, by w bardziej bezpośredni sposób piąć się do góry przez Soferę (1222m) i Matachów (1507m), gdzie zaczyna się poziom kosodrzewiny.

Wspomniana kosówka z wspomnianymi Gorganami w tle.

Tutaj dwie krótkie dygresje. Pierwsza o podejściu: podejście jakich wiele w Beskidach, ale jak ktoś stwierdził wszystkie podejścia wyglądają jak w Beskidach. W tym wypadku podejście przechodzi przez kolejne pietra roślinności podobnie jak na Babiej Górze, bo i skala gór podobna. Druga o szlakach i kosodrzewinie: chwała wspomnianemu w przypisie cywilizowaniu od kilku lat niektórych ukraińskich szlaków! Ci, którzy mierzyli się z niecywilizowaną gorgańską kosówką (która dalej pozostała taka w wielu miejscach) z pewnością wiedzą, o co chodzi. Gdybyście chcieli posłuchać legend o tym, może spotkacie tych pierwszych kiedyś przy piwie i uraczą was swoją opowieścią. Albo znajdziecie ich uwięzionych po kres czasów w rzeczonej kosówce**.

Ihrowiec (1804m), zdjęcie z Wysokiej (1803m)

Wracając zaś do głównego wątku relacji, muszę przyznać, że widoki na odcinku między Matachowem a Wysoką (1803m) wywołały u mnie dużo emocji rozczulającej natury. Radość pięcia się coraz wyżej, zachwyt nad przestrzenią, nad zielenią i wielkością gór i wolnością. Tak, jakby udało mi się znowu przypomnieć jaki szczęśliwy może być człowiek w górach, odkopać to uczucie spod warstwy codziennych spraw i dążeń i ucieszyć się nim. Z całego wyjazdu najlepiej pamiętam to właśnie uczucie. Inna rzecz, że mocno wynikało z miejsca, jakim są Karpaty Wschodnie-dość dzikie, by odczuć pewną wolność gór (coraz trudniejszą do zaznania w Polsce), dość duże, by sycić się przestrzenią, ale dalej zielone, przez co ich potęga nie przytłaczała, nie straszyła, mogła być domem.

Sywula (1836m) z Ihrowca. Przypatrzcie się, lepiej nie będzie.

Dalsza część dnia to szczytowanie-na wspomnianej Wysokiej i Ihrowcu (1804m), z nieco przysłoniętymi chmurami, lecz dalej imponującymi widokami, oraz nocleg na Przełęczy Borewka (1325). A noc to była nie byle jaka, bo:

1) komary pogryzły nas okrutnie, a gdyby nie odpowiedni specyfik z DEETem, to rozszarpały by nas żywcem, zjadły i wypluły kości;

2) na przełęczy spotkaliśmy bardzo wesołą grupkę Ukraińców z (bodajże-nie pamiętam) Lwowa, którzy czyniąc duży krok ku wzmocnieniu przyjaźni polsko-ukraińskiej uraczyli nas przy ognisku kaszą z mięsem i wódką z ogórkami kiszonymi (ze słoików! Tak! A do wódki nawet kieliszki mieli);

3) wykąpaliśmy się w strumieniu. Ktoś może się zdziwić, że o tym wspominam, ale -nieco uprzedzając fakty- była to ostatnia okazja na wyjeździe. O czym jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy.

Przełęcz Borewka

*Trzeba dodać, że szlak jest bardzo dobrze utrzymany i wyraźnie wytyczony. Sieć szlaków na Ukrainie w porównaniu do polskich gór jest dość rzadka i nieraz warto (lub wręcz trzeba) wybrać odcinek bez szlaku, niemniej jeśli już szlak jest, to od dobrych paru lat zwykle bardzo cywilizowany.
**Tej opcji jednak nie polecam.

Dzień 3: Przełęcz Borewka (1325m)-Sywula (1836m)-Pereniz (1210m)-rozejście na Taupiszyrce (1464)-Przełęcz Legionów (1110m)


Kosodrzewina trzymała go miękkim, sosnowym uciskiem. Nie mogła go zatrzymać w swych falach-był na to zbyt mały i zwinny-ale uprzykrzyć życie podczas podróży przez nią mogła zawsze i chętnie. Nie inaczej było teraz.

Starając przedrzeć się przez to morze kłującej zieleni, przeklinał niedźwiedzia w duchu. Do kosodrzewiny nic nie miał-w końcu uratowała mu życie, a podrapany będzie nie pierwszy i nie ostatni raz. Ubrania też się jakoś połata... ale najpierw trzeba się stąd wydostać.

Powoli zaczął się przeciskać między pokręconymi we wszystkie strony gałęziami, odczuwać ukłucia wielu igieł wbijających się wszędzie, gdzie popadło, ale przemieszczał się. Nie szło mu szybko, ale miał wystarczająco dużo czasu. Albo tak mu się wydawało. Poczuł na czapce pierwszą kroplę deszczu. I kolejną. I kolejną... Nie spodziewał się wielkiej ulewy, ale im dłużej pozostawał w gęstych krzakach kosodrzewiny, tym większa szansa, że noc spędzi w warunkach mniej lub bardziej mokrych, ale na pewno dalekich od komfortowych.

Wieczorem, siedząc zziębnięty i mokry pod drzewem, grzejąc się od niewielkiego ogniska, starał się przekonać swój trzęsący się organizm, że to wszystko to tylko kwestia komfortu.

Organizm nie dawał się przekonać.
*** 

My przed nocą.

Wspomniane wcześniej porównanie Gorganów do skupiska kilkunastu Babich Gór jest prawdziwe przynajmniej na kilku poziomach. Poza fizycznym i przyrodniczym podobieństwem, Gorgany również nie słyną z dobrej pogody.

My po nocy.
Dzień powitał nas ("powitał"-a to dobre!) zimną, przeszywającą mżawką. Wiatru nie czuliśmy, zresztą i tak byłoby to trudne w tak zalesionym terenie, niemniej sama chłodna wilgoć wytworzyła odpowiednio nieprzyjemną atmosferę. Ale cóż-góry same się nie wejdą, więc opancerzywszy się od stóp do głów w przeciwdeszczowe co-kto-miał ruszyliśmy koło 9:30 w dalszą drogę. Dziś plan był zdecydowanie ambitniejszy i ciekawszy niż dzień wcześniej-przejść przez najwyższy masyw Gorganów, Sywulę, następnie przez połowę grzbietu Taupiszyrki by zakończyć dzień na Przełęczy Legionów.


Mimo pewnych przygodowych i krajobrazowych oczekiwań wobec dnia przejście przez Sywulę nie należało do najciekawszych. Przez cały masyw (Łopuszna (1694m) -Sywula Wielka (1836m) -Sywula Mała (1818m)) pogoda była stabilna i powiedzieć, że pochmurna, to nic nie powiedzieć. Szliśmy nieprzerwanie w chmurze, z której czasem mżyło, czasem nie (częściej jednak tak), ale zimno i wilgotno było cały czas. Urozmaiceniami były jedynie napotkane między Łopuszną i Wielką Sywulą ruiny okopów z I wojny światowej, dające jaką-taką osłonę przed wiatrem, szczyt Wielkiej Sywuli zdobyty chwilę przed 12:45 (w tę pogodę szczyt jak szczyt, ale jako że najwyższy w Gorganach, to chwilę ten fakt pocelebrowaliśmy) i przedzieranie się przez gorgany, jak lokalnie nazywane jest gołoborze podobne do tego choćby na Babiej Górze*. Było to urozmaiceniem o tyle, że wielkie kamienne bloki po których skakaliśmy nierzadko były porośnięte, co przy ówczesnej aurze powodowało znaczącą śliskość. Zarówno ja jak i Jarek skakaliśmy po kamieniach z gracją**, lecz widać było, że Cyrylowi podobne skakanie szarpie nieco nerwy.

Szczyt Sywuli. Widoczność zwyczajowo zachwycała.
Z głównego masywu zeszliśmy koło 14 na Połoninę Bystrą (ok. 1447m), gdzie znajdują się ruiny przedwojennego polskiego schroniska pod Sywulą-milczący świadek tego, że góry te były niegdyś zdecydowanie bardziej eksploatowane turystycznie, choć zauważyliśmy już, że wraz z nową epoką polityczną i lokalni coraz częściej zaczynają szukać rozrywek w górach. Jednak do odbudowy schronisk, o ile kiedykolwiek się to wydarzy, jeszcze daleko.

Połonina Bystra i ruiny schroniska.
Na Połoninie odpoczęliśmy dobrą godzinę. Pokonaliśmy w końcu ponad 500m podejść i ładnych parę kilometrów. Nabraliśmy wody, odetchnęliśmy nieco od paskudnych warunków (przestało wiać i padać, choć dalej byliśmy w chmurze) i ruszyliśmy dalej, zahaczając o Połoniny Ruszczyca i Hripka oraz uroczysko Piekło, gdzie z terenów przedwojennie wyłącznie polskich weszliśmy na byłą granicę polsko-czechosłowacką***, by wejść na grzbiet Taupiszyrki. Grzbiet ma charakter leśno-łąkowo-kosówkowy i muszę przyznać, że do pewnego stopnia zauroczył mnie swą malowniczością, zwłaszcza część łąkowa. Widok podnoszących się chmur dalej snujących się między górami i łąk z półdzikimi końmi należał do bezsprzecznie urokliwych. Na pewno pomogło też pewne rozluźnienie w naszej małej grupie-nie padało, czasem nawet miało się wrażenie, że człowiek ma szanse nieco wyschnąć, do celu coraz bliżej... ale kilometry lecą, a swoje trzeba dalej iść.


W pewnym momencie szlak, czy raczej-przecinka (było)graniczna zaczyna iść prosto jak w niedźwiedzi pysk strzelił, trzeba więc uważać, by w odpowiednim momencie (koło słupka granicznego nr 10****) skręcić ostro w prawo na Przełęcz Legionów. Do rzeczonego skrzyżowania doszliśmy koło 18:20 odpowiednio zmęczeni i nieco już zziębnięci. Może i dalej nie padało, ale ocieplenie również nie nadeszło, a wręcz przeciwnie. Cyryl w każdym razie był już poważnie zmarnowany. Ku naszej wątpliwej radości, dalszy szlak prowadził przez kosówkę. Kosówka sama w sobie nie była problemem, szlak był wystarczająco dobrze przetarty, by nie ryzykować znacznego poszarpania przez gałęzie, problemem za to był stan kosówki. A był to stan bardzo mokry.

Rozejście na Taupiszyrce. Nastroje jak widać.
Po jakimś czasie przemoczeni do cna wyszliśmy z kosówki. Ja prący do przodu coraz mniej własnymi siłami a coraz bardziej wolą noclegu, Jarek pilnujący Cyryla by nie zasłabł, no i Cyryl, który wlókł się noga za nogą i wyglądał, jakby mógł zasłabnąć. Jak patrzę teraz na mapę, trasa nie wydawała się aż tak długa (choć krótka też nie), ale co dobre przewianie z mżawką, to dobre przewianie z mżawką. Wreszcie chwilę przed 19 wypadliśmy przy rosnącej desperacji na Przełęcz Legionów (1110m). Zamieszania jeszcze trochę było-a to znalezienie dogodnego miejsca (przełęcz jest popularnym miejscem biwakowym i poza nami były tam dobre 3-4 inne grupy), a to źródełko na przełęczy wydawało nam się małe i poszedłem szukać lepszego w dół doliny (bezskutecznie, ale przynajmniej jedna z ukraińskich grup uraczyła mnie herbatą*****). W końcu jednak wspólnie z Jarkiem ugotowaliśmy co nieco, i z żołądkami napełnionymi ciepłą breją poszliśmy z ulgą spać******.

Upragniona Przełęcz.
*Da się dostrzec pewne podobieństwo.
**Tu należą się duże podziękowania dla wynalazcy kijów trekkingowych.
***Granicy tej trzymaliśmy się przez resztę wycieczki aż do odwołania.
****Pewnie wspominałem o tym we wpisie o Czarnohorze, ale wspomnę i tu: chodzenie po ukraińskich Karpatach wzdłuż byłej granicy polsko-czechosłowackiej jest bardzo wygodne, po pierwsze ze względu na to, że przecinki zwykle bardzo dobrze się zachowały, po drugie zaś-kamienne, bardzo trwałe i numerowane słupki graniczne są znakomitą pomocą w nawigacji.
*****Tu zrobię dygresję o ukraińskiej turystyce górskiej jako takiej. Ma to pewnie wiele przyczyn-i pewne lekkie opóźnienie rozwojowe, i brak dobrej infrastruktury noclegowej-ale Ukraińcy w porównaniu do nas biorą w góry zwykle dużo więcej. Nie wiem, ile i czego dokładnie, ale i grupa, od której wziął się ten przypis, i grupa z poprzedniego dnia były wyposażone w komplet garnków, a i nie dam głowy, czy nie mieli składanych siedzeń. Z drugiej strony gotowali głównie na ognisku. Inna rzecz, że wspomniana grupa szła akurat z dziećmi, więc być może ze względu na nie postanowiono stworzyć nieco bardziej cywilizowane warunki biwaku (schronisk tam w końcu bardzo mało i zwykle samoobsługowych).
******Cyryl siłą rzeczy w gotowaniu nie brał udziału, ale-żeby nie było niedomówień-swoją porcję dostał.

Dzień 4: Przełęcz Legionów (1110m)

Na miejsce dotarł za późno.

Nie było to dla niego zaskoczeniem-wiedział, że tak będzie. Przedzieranie się przez kosodrzewinę spowolniło go znacząco, a i potrzebował wypocząć i dać nieco sił organizmowi. Z drugiej strony musiałby być tu dużo wcześniej, by ułatwić sobie robotę, potem ryzyko pojawienia się jakiejś osoby postronnej, która mogłaby zobaczyć zbyt wiele, i tak było zbyt duże. Trzeba było ponownie zaczekać w zaroślach na noc i zacząć działać wtedy, na terytorium zajętym przez przeciwnika. Trudno, od komplikacji nikt jeszcze nie umarł. Poza tymi, co rzeczywiście umarli, ale może to jeszcze nie ta noc?...

Godzina pierwsza dwadzieścia cztery. Dzień był długi i ciężki, więc wszyscy powinni mocno spać. Zakradł się bezszelestnie do namiotu. Zaczekał chwilę, upewnił się, czy nie ma świadków albo innych obserwatorów. Z góry przełęczy, wielkimi ślepiami patrzył się na niego wielki, siwy ogier. Zwierzęta nie mówią i są obojętne na wiele spraw, ale wyczuł w tym spojrzeniu jakby naganę. Znowu nerwy spłatały mu figla, czy też zwierzęta są jednak mądrzejsze, niż mu się zdawało? Cel, cel! Myśleć o celu. Oddech. Szum lasu. Ręka powoli otwierająca wejście do namiotu. Udało się. Głowę ma przy tylnej ścianie-dobrze, bo trudniej obudzić, ale źle, bo daleko. Obudzi się...? Może rozpylić?...

Wahał się. Wejść i zaryzykować, czy zaryzykować i czekać? Musiał myśleć szybko, chłodne powietrze nocy wkradało się do namiotu coraz bardziej, spłycając sen śpiących przynoszoną przez siebie zmianą. Powietrze, namiot, sen, decyzja, czas, szum drzew, cel ogier ciemność góry CEL CO ROBIĆ?

co robić?

Uratowała go butelka, którą zauważył tuż przy wejściu do namiotu. Cudownie wyciągnęła z bagna strachu i niedecyzyjności, w które dawał się wciągać. Ryzyko było niewielkie, szanse na udane zakończenie nocy duże. Zrobił to więc. Cicho, ostrożnie, ale zdecydowanie. Z ulgą zamykał namiot po wszystkim. Przy ostatnim ruchu zamek namiotu zazgrzytał ciut głośniej, ktoś we wnętrzu poruszył się, a jemu serce stanęło w przełyku. Oddech. Oddech. Jeszcze jeden. Chyba po prostu przekręcił się z boku na bok... No nic, byle odejść kilka kroków. Spokój. Chyba się udało...

Jest jeszcze drugi namiot. Mógłby to skończyć. Ale nie dziś. Na dziś wystarczy. Poczeka.
***


Noc nie była spokojna. Mimo spania w ciepłym śpiworze miałem dreszcze, coś co chwila wyrywało mnie ze snu. Nie pomogło ciągłe nawadnianie się, nie pomogło sprawne wyjście na dwójkę w ciemność na wypadek, gdyby wszystko było sprawą jakichś sensacji żołądkowych. Nie pomogło, ale przeczucie jednak mnie nie myliło. Koło czwartej zbudziłem się po raz kolejny i od razu wiedziałem, że nie mam chwili do stracenia. Wystawiłem głowę z namiotu i nie wystawiając reszty ciała poza niego, solidnie rzygnąłem czym tylko miałem w żołądku. Tutaj właściwie opis przejścia tego dnia mógłbym zakończyć, ale inne okoliczności przyrody warte są opisu.

Droga Legionów
Gdy nad ranem przy śniadaniu powtórzyłem mój wymiotny manewr z wczesnego poranka (choć już poza namiotem), stało się jasne, że tego dnia daleko nie zajdziemy. Kiedy wczesnym popołudniem okazało się, że toleruję tylko wodę, bo i herbata co wejdzie, to wychodzi-stało się jasne, że nie zajdziemy tego dnia nigdzie. Nie było jakiegoś wielkiego zaskoczenia, że jestem niedysponowany-na wyjeździe niniejszym struli się już wszyscy poza Cyrylem. Nie wiedzieliśmy jednak co dalej, choć ciężko to było przewidzieć. Zajęliśmy się zatem jedynym, czym mogliśmy, czyli celebrowaniem odpoczynku na Przełęczy.


Odpoczynek, poza moim stanem, był bardzo udany. W przeciwieństwie do poprzedniego dnia słońce miło nam przygrzewało, co pozwoliło wysuszyć wszystkie rzeczy. Ja z Cyrylem siedzieliśmy cały czas na przełęczy, ciesząc oczy widokiem wielkiej łąki i pasących się krów i półdzikich koni, Jarek nie mógł wytrzymać i zrobił sobie krótką wycieczkę na zachód, odnajdując m.i. źródło, którego bezskutecznie szukałem poprzedniego dnia (ale i tak było daleko) i cmentarz polskich legionistów.

Symboliczny cmentarz Legionów
Tutaj warto wtrącić istotną dygresję historyczną, skąd nazwa przełęczy, cmentarz i tym podobne. Otóż, o ile czegoś nie mieszam, w roku 1914 zaczęła się pierwsza wojna światowa*. Jednymi z walczących państw, i to po przeciwnych stronach frontu, były Rosja i Austro-Węgry. Ta pierwsza jesienią 1914 roku zaczęła wdzierać się w karpackie doliny, co dla tych drugich nie było dobrą wiadomością-Wielka Nizina Węgierska jest znana z kilku dobrych rzeczy, natomiast na pewno nie jest z dobrych możliwości obrony. Żeby sytuacja nie stała się dla Austro-Węgier rozpaczliwa, Rosjan należało zatrzymać na linii Karpat. W tym celu przesłano w Karpaty rezerwy (składające się z między innymi polskich Legionów) celem kontrataku. Siły te przejść przełęcze owszem, mogły, ale bardzo potrzebne było też szybkie przemieszczenie taborów na stronę zakarpacką**, czego tak łatwo zrobić się nie dało. I tu do historii wkracza opisywana przełęcz, na którą w październiku 1914 roku polscy Legioniści w 50 godzin wybudowali 7km drogi (tzw. Droga Legionów), co było niemałym osiągnięciem. Co więcej, osiągnięciem rzeczywiście przydatnym, pozwoliło bowiem przemieścić tabory i przeprowadzić skuteczną obronę Karpat przed Rosją (Rosjanie na Wielką Nizinę Węgierską podczas tej wojny nie weszli). Czy jakoś tak. Przełęcz pełniła później w wolnej Polsce rolę symboliczną, postawiono na niej pamiątkowy krzyż (stoi nienaruszony do dzisiaj) i stała się celem patriotycznych pielgrzymek


Teraz, jak widać, mało kto o niej w Polsce pamięta, ale jest to przełęcz sama w sobie bardzo malownicza i stanowi bardzo dobre miejsce biwakowe, nie licząc dość jednak mało wydajnego źródełka (nabrać wody można, ale wykąpać się trudno). To tu to tam snują się na niej półdzikie konie i krowy, i z tej właśnie sielanki szczęśliwie-nieszczęśliwie mogliśmy cały dzień korzystać. Na koniec zostawiłem sobie dygresję stanowiącą polemikę z głosicielami tez, jakoby krowy były istotami inteligentnymi***. Mianowicie w pewnym momencie, gdy dogorywałem sobie spokojnie w namiocie, jedna z krów podeszła bardzo blisko, być może zbyt blisko. Trochę się bałem, czy nie zechce na przykład podgryźć namiotu****, wyjrzałem więc z namiotu by upewnić się, czy wszystko w porządku i w razie czego zareagować. Krowa rzeczywiście była tuż pod namiotem, niemal naruszając jego strefę osobistą. I faktycznie zaczęła jeść, ale nie namiot, za to dwoma zamaszystymi ruchami języka bardzo skutecznie wylizała to, co w nocy udało mi się pracowicie zwrócić, po czym udała się w innym, sobie znanym kierunku. Innych incydentów nie zanotowano.

*Zaskoczenie.
**Z węgierskiego punktu widzenia, bo z naszego-przedkarpacką.
***Są tacy.
****Sam krów nigdy za zbyt inteligentne nie uważałem.

Dzień 5: Przełęcz Legionów (1110m)-Pantyr (1213m)-Wielka Bratkowska (1788m)-Przełęcz Okula (1193m)-Polana Ripta (1380m)


Jego działania okazały się na tyle skuteczne, że zostali tu na kolejną noc. To dobrze-nie trzeba się było przemieszczać, ostatnie dni dość go wyczerpały. Z drugiej strony za dnia nic nie dało się zrobić i i tak musiał czekać do nocy, aż wszystkich ogarnie błogi (oby jak najbardziej) sen, a i wtedy trzeba będzie dobrać się do namiotu. Ale nic to, ma jeszcze rezerwy czasowe. Topniejące, ale są.

O ustalonej porze otworzył oczy i natychmiast się wybudził. Przed oczami miał polanę, ciemność i cel. Bezszelestnym krokiem wydostał się z zarośli i skierował się ku drugiemu namiotowi. Dręczył go pewien niepokój-co jeśli nie ma butelki wody w tak dogodnym miejscu? Co, jeśli ma lżejszy sen? Na razie jednak warto spróbować.

Tak jak ostatnio, powoli uchylił drzwi do namiotu, niemal nie wydając żadnego zgrzytu. Jego oczy potrzebowały kilku sekund, by przyzwyczaić się do zgęstniałego mroku w namiocie, ale to wystarczyło, by dał się zaskoczyć. Potężne chrapnięcie, które dobiegło, czy raczej wybuchło z namiotu zadziałało niczym obuch na jego wyczulone na wszelkie szmery nocy uszy, aż się zachwiał i upadł, trącając butem leżące w przedsionku namiotu menażki. Jasna cholera! W ułamku sekundy jego jaźń rozbłysła panicznym wręcz strachem uświadamiającym mu, że jest coś ważniejszego niż cel. Najważniejsze było nie dać się zdemaskować. Nie czekając, nie sprzątając po sobie, nie myśląc, uciekł czym prędzej w pobliskie krzaki, starając się być jednak tak cichym, jak to możliwe. Jeszcze dobrą chwilę dochodził do siebie. Dziś nie da już rady, ale jest jeszcze jutro. Ale tylko jutro...

Tymczasem ciało leżącego w namiocie Cyryla usłyszało ciche brzdęki na zewnątrz namiotu. Ciało nie przekazało jednak tych dźwięków umysłowi-ten bowiem spał snem głębokim i spokojnym, co jakiś czas dając ciału impuls do rześkich, potężnych chrapnięć.
***

Poranny ruch na wiadomej przełęczy.
Dzień ten, ze względu na wypadki dnia poprzedniego, cały stał pod znakiem zapytania. Gdybym nie mógł iść-trzeba by powoli wracać. Gdybym mógł-nie wiadomo, jak daleko się zapuszczać. Oryginalny plan zakładał dojście aż na Świdowiec, jednak żeby to zrobić spokojnie i zgodnie z wcześniejszym planem, trzeba było trzech dni, a mieliśmy dwa. Okazało się, że rano czułem się trochę osłabiony po ponad dobowym poście, ale całkiem dobrze (nie zwróciłem śniadania), więc poszliśmy na kompromis*-idziemy przez dwa dni i i tak, o ile pogoda i żołądki pozwolą, staramy się dojść na Świdowiec.

Typowe beskidzkie podejście.
Nieśpiesznie, po upewnieniu się co do mojego stanu, ruszyliśmy koło 9. Pogoda, tak jak wczoraj, dopisywała, chmur było tylko trochę więcej, ale dominowało przyjemne słońce. Plan był prosty: iść jak najdalej się da na południe. Początek nie był spektakularny, szliśmy kilka kilometrów wzdłuż dawnej granicy rzadko wychodząc z lasu, jedynymi urozmaiceniami były nieliczne polany i większy niż inne, niemal odświętny słupek graniczy nr 1 za Pantyrem (1213m).

Kawał słupa.
Po tym niezbyt może ciekawym, ale też przyjemnie spokojnym odcinkiem dawna granica wznosi się coraz stromiej na Połoninę Czarną , nazwaną tak ze względu na występującą nawet na szczytach kosówkę mieszającą się w pejzażu z trawą i gorganem. Ciekawiej zrobiło się od razu, jak również nieco tłoczniej, niestety również bardziej pochmurnie. Chmury szczęśliwie nie zdążyły jeszcze na nas opaść, i przechodząc przez kolejne szczyty tego gorgańskiego podpasma: Durną (1705m), Gropę (1758m) i wreszcie Wielką Bratkowską (1788m-najwyższy szczyt Połoniny Czarnej) widoczność dalej była całkiem dobra. Na Wielkiej Bratkowskiej, na której byliśmy koło 14, ujrzeliśmy jeszcze skąpany w słońcu Świdowiec.

Jeszcze nie Świdoweic, ale Połonina Czarna.
Świdowiec pierwszy raz widziałem będąc po raz pierwszy w Gorganach 4 lata wcześniej dzięki uprzejmości Studenckiego Klubu Górskiego i zakochałem się w nim od pierwszego wejrzenia. Powierzchniowo nie jest to duże pasmo w porównaniu z Gorganami, ale stanowi jeden masyw kumulujący się w widocznej świetnie z Gorganów połoninie, będącej chyba największą jaką wówczas widziałem górską łąką. Wiedziałem, że tam kiedyś pojadę, nie wiedziałem tylko, kiedy. A teraz był tu ponownie, na wyciągnięcie ręki.

Teraz już Świdowiec.
Dosłownie chwilę po rozpoczęciu zejścia z Wielkiej Bratkowskiej** pogoda przestała rozpieszczać, co obwieściła krótkim gradobiciem. Potem już co prawda nie padało, ale poziom chmur zaczął się szybko obniżać i w niedługim czasie wszystkie piękne widoki naokoło znowu zniknęły. Inna rzecz, że i tak byśmy ich dużo nie pooglądali, bo trasa w tym momencie opuszcza piętro połonin i schodzi ponad pół kilometra w dół lasami. Tuż przed Przełęczą Okula (1193m), oddzielającą Gorgany od Świdowca, znajduje się jeszcze jedna ciekawostka-źródła Czarnej Cisy, która łączy się potem z Białą Cisą w Cisę, będącą jednym z większych dopływów Dunaju. Źródło jest obwieszone różnymi okolicznościowymi tablicami, ufundowanymi przeważnie przez odpowiednie instytucje węgierskie***.

Żródła Cisy i napisy
Na samą Przełęcz Okula dotarliśmy chwilę po 17 (zrobiliśmy koło źródeł Czarnej Cisy postój trochę dla jedzenia, trochę dla przeczekania kolejnego przelotnego deszczu). Na mapie zaznaczona jest tam koleba/schronisko, więc było to jedno z potencjalnych miejsc noclegowych i rzeczywiście zastaliśmy na miejscu sporą, drewnianą chałupę, jednakże dobrze zamkniętą. Jako że poza tym miejsce nie odznaczało się specjalnymi walorami, a była jeszcze chwila do zmroku, ruszyliśmy dalej. Owo 'dalej' w tym wypadku mogło oznaczać jedynie Polanę Ripta (1380m) będącą o godzinę z hakiem rogi od przełęczy. Po pierwsze ze względu na dużo względnie płaskiego i trawiastego, ale niepodmokłego miejsca na namioty, po drugie ze względu na obecne tam źródła wody. Polana przywitała nas mniej więcej tym, czego się po niej spodziewaliśmy, a dodatkowo jeszcze półdzikimi końmi i zamieszkanym szałasem pasterskim, gdzie za bardzo przystępną cenę nabyliśmy nieco bardzo świeżego sera.

Rudera na Przełęczy Okula.
Spać szliśmy w mieszanych nastrojach. Z jednej strony udało nam się przejść całkiem niezły kawałek trasy i mogliśmy próbować jutro Świdowca, z drugiej strony od kilku godzin poruszaliśmy się w wilgotnej i zdecydowanie niezachęcającej mżawko-mgło-chmurze, a prognozy na następny dzień były-do czego przywykliśmy-niepewne. Zakończę stwierdzeniem, że choć na tym noclegu mieliśmy się gdzie umyć, to i tak nikomu się nie chciało.

To co prawda poranek, a nie wieczór, ale klimat oddaje.

*Napisałem tak, bo to ładnie brzmi, ale nie jest jasne, między czym a czym miał to być kompromis.
**Tu jest ten wspomniany moment, gdy zeszliśmy z dawnej granicy i od tej pory poruszaliśmy się już na terenach przedwojennej Czechosłowacji.
***Okolica, jak widać, jest historycznie dość wielokulturowa.

Dzień 6: Polana Ripta (1380m)-Trojaska (1702)-Wielka Bliźnica(1881m)-Połonina Braiwka-Trostjaniec (660m)-Jasinia


Tej nocy nie miał już żadnej rezerwy, żadnego marginesu, żadnego wyboru-wszystko musiało być zakończone teraz. Na szczęście wszystko zdawało się iść po jego myśli. Przybył na miejsce zdecydowanie przed nimi, deszczowa i mglista pogoda, choć niezbyt komfortowa, pozwoliła mu przemieszczać się niezauważenie bez dużego nadkładania drogi. Byli tu pasterze, ale ze swego szałasu ledwo mogliby go dostrzec, siedzieli zresztą i tak niemal cały dzień w środku. Pogoda nie zachęcała do wyjścia.

Miał więc przestrzeń do zastawienia swych sideł i z tej sposobności skorzystał. Zrobił, co miał zrobić i czekał. Rozsiadł się wygodnie wśród zarośli. Przywitał oczekiwanie jak starego przyjaciela. Ten zapach mokrego lasu, łagodnego dymu i chłodu, to jednoczesne napięcie i spokój. Mógłby się w tym zatracić, jednak wyrwał się jeszcze z półsnu, w który zapadał. Czekał. I czuwał.

Przyszli. Doczekał się. Obserwował.

Na razie nie musiał nic robić, tylko patrzeć, jeżeliby brali wodę z dobrego strumienia, nie musiałby robić już nic. Na razie jednak kręcili się po okolicy, rozkładali namioty, ten, o którego mu chodziło poszedł do pasterzy, pewnie kupić nieco sera... Wszystko działo się najnormalniejszym trybem, ale zżerała go niecierpliwość i zakradająca się coraz bardziej niepewność. A może mają wystarczająco dużo wody ze sobą? A może wezmą z innego strumienia? Ten, gdzie wykonał swą niecną pracę był może i bliżej obozowiska, ale nieco ukryty w zagłębieniu... Nawet, gdyby jednak nie wzięli z niego wody, mógł działać dalej, tyle, że dużo bardziej ryzykownie. A tego już mu wystarczyło.

Patrzył, czekał, powstrzymywał się przed niecierpliwym wierceniem się, które mogłoby go zdradzić.

W końcu ten, o którego mu chodziło wyszedł z butelką celem napełnienia. No, nareszcie! Jeszcze tylko chwila... Wyglądało jednak na to, że niektóre z jego obaw się spełniały-obserwowany zdawał się nie zauważać pierwszego strumienia, szedł dalej, w stronę tego drugiego, bardziej widocznego. Ech, i znowu trzeba będzie zadziałać. Niby starał się na to przygotować psychicznie, ale nie mógł opanować rodzącej się gdzieś w nim irytacji pomieszanej ze strachem.

Nagle zobaczył coś, dzięki czemu pozostała iskierka nadziei rozpaliła się w nim na nowo. Widoczna postać zatrzymała się na chwilę, jakby w zastanowieniu, po czym skierowała do bliższego strumienia.

Tak!

Zwycięstwo!
***

Poranek na Polanie.
Mimo niezachęcającej poprzedniego dnia pogody, apetyt na Świdowiec był silny, jednak trzeba mu było nieco pomóc wczesną pobudką. Nie pamiętam co prawda, o której ostatecznie była, ale jako że mamy zdjęcie z godziny 5:41, gdzie siedzimy już przed namiotami gotując herbatę, wnioskuję, że dość wcześnie. Obraz rzeczywistości, jaki mieliśmy tego dnia, wyglądał następująco:

1)Pogoda wokół nas nie zmieniła się specjalnie. Chmuro-mgła jak była, tak była, deszcz w nocy trochę popadał, ale nad ranem już nie.
2) Przesłane z Polski smsem prognozy pogody mówiły, że jest nadzieja!
3) Pogorszyło się za to drastycznie samopoczucie Cyryla. Twierdził, że leży mu coś na żołądku i nie wie, czy da radę dzisiaj długo iść.

Do złego samopoczucia któregoś z członków wyprawy zasadniczo już przywykliśmy. Nieco zaskakujące było, że ostatecznie mniejsze lub większe problemy dopadły wszystkich. Jeszcze bardziej natomiast, że patrząc po nazwiskach, wszystko odbyło się w alfabetycznym porządku. Nie mieliśmy jednak czasu ani ochoty roztrząsać, czy to tylko przypadek. Trzeba było podjąć jakąś decyzję co do reszty dnia i ją podjęliśmy-jako że zejście do drogi prowadzącej do Jasini, skąd mieliśmy najbliższej nocy pociąg do Lwowa, było zasadniczo proste, ustaliliśmy, że się rozdzielamy. Cyryl doczłapuje w swoim tempie do Jasini po linii najmniejszego oporu, natomiast Jarek i ja atakujemy Świdowiec.

Polana Ripta z innej perspektywy.
Wyszliśmy wszyscy około 7:45. Cyryl swoją drogą, nas zaś czekało na początek podejście na Tatarukę (1707m)-szczyt leżący nieco z boku głównego grzbietu Świdowca, po czym dojście (już połoniną) do głównego grzbietu w okolicy Trojaski (1702m). Pogoda do tego momentu była kijowa, ale stabilna. Przynajmniej nie padało. Gdy nieco przed 10 doszliśmy do głównej grani, dalej błądziliśmy w chmurze i wyglądało tak samo, jakbyśmy byli na każdej innej łące świata...

Dowolna łąka świata.
Za Geriszaską (1762m) coś jednak drgnęło. Chmury pod nami zaczęły rzednąć, spojrzenie ogarniało coraz większe połacie łąk, widać było położony po południowej stronie grani staw Geriszaska (1584m). Im dalej, tym było lepiej-chmury zaczęły się rozstępować, słońce zaczęło świecić, i przynajmniej przej jakiś czas mogliśmy popodziwiać Świdowiec z bliska w pełnej krasie. Widok mnie oczywiście zachwycił.  Urzekło mnie morze łąk na masywnych grzbietach gór falujące kilometrami w każdą stronę, zwłaszcza na południe, gdzie ciągną się granie boczne Świdowca, niższe ale dłuższe od głównej.

Jezioro Geriszaska (1584m)
Dolina Kiswy
Obraz ten nie był jednak bez skazy-łąki poprzecinane były błotnistymi wtedy drogami, na których kilka razy mijały nas terenowe samochody. Podobno w sezonie na jagody jeżdżą tędy nawet ciężarówki, rozwożąc ludzi do zbiorów. Rzecz niby niewielka, ale jakoś tak smutniej zrobiło mi się na duszy widząc, że ten raj nie jest już tak cichy i spokojny, jaki kiedyś pewnie był.


Przechodziliśmy obok kolejnych szczytów pasma (Worożeska (1731m), Wielki Kocioł (1770m), Kraczuneska (1686m)), by dojść w końcu o 11:50 na Stih (1704m), gdzie nastąpiła kulminacja tutejszego zgrzytu cywilizacyjnego. Znajduje się tu bowiem ośrodek narciarski, konkretnie górne stacje wyciągów z widocznej poniżej miejscowości Dragobrat. Przy okazji spotkaliśmy tam kolejny samochód terenowy robiący równocześnie za przenośny głośnik muzyki wątpliwej. Niestety przed pewnymi zjawiskami czasem ciężko uciec.

Bliźnica (1872m) i Wielka Bliźnica (1881m)
Za przełęczą Peretuszka (1554m) cywilizacja szczęśliwie szybko się kończy, podobnie-niestety-jak skończyła się nam słoneczna pogoda, choć widoczność dalej pozostała dobra. W końcu, przechodząc przez wiszącego nad przepaścią Żandarma (1763m), o 13:35 wchodzimy na najwyższą górę trawy w okolicy, czyli Wielką Bliźnicę (1881m). Jest na tyle wysoka, że koniec końców znowu lądujemy w chmurze, ale i tak jest wesoło, spotykamy bowiem radosną wycieczkę ukraińską, wśród których dalej popularna jest turystyka zbiorowa, i robimy wspólne zdjęcie.


Za Wielką Bliźnicą z chmury wychodzimy mniej więcej tak szybko, jak w nią weszliśmy. Czuć, że szlak jest mniej uczęszczany i odnajdujemy kawałek zagubionej górskiej wolności. Przechodzimy jeszcze przez Bliźnicę* (1872m) i schodząc Połoninami Stremczeską i Brawika podziwiamy rozpościerające się widoki, dla których zakochałem się w Karpatach Wschodnich. Masywne, lecz dalej zielone góry z wielością połonin, ogrom przestrzeni, a gdzieś tam w dole zagubione wioski. Przed nami widać było mur Marmaroszy już na granicy z Rumunią, nieco po prawej w chmurach kryła się Czarnohora, a zwłaszcza niezdobyty przez nas Petros (2020m). Trochę tu podobnie, jak w Bieszczadach, ale jednak inaczej, góry wyrastają większe, więcej na ich szczytach przestrzeni, zaś wioski i liczne łąki w dole nie dają już takiego wrażenia bezludności, jest pewna równowaga. A Gorgany, będące same w sobie dużym pasmem, jakby oddzielały te dwa podobne, ale inne światy.

Mur Marmaroszy w górze i Kwasy w dole.
Za połoninami schodzi się do lasu, potem znowu wychodzi w pasmo łąk i malowniczych wiosek, ostatecznie koło 17 kończymy to ponad 1200-metrowe zejście i całą trasę w Trostjańcu, będącym przysiółkiem Kwasów. Łapiemy busa i jedziemy do Jasini, do Cyryla i na pociąg, by na długi** czas zatęsknić za tą krainą.



*jest jeszcze Mała Bliźnica (1567m) od której z Bliźnicy odbija się na południowy zachód, podczas gdy my szliśmy na południowy wschód.
**Za ogólnie Karpatami Wschodnimi może tylko rok, ale za tamtą częścią dalej nie wiadomo, na razie ponad 5 lat.

Dzień 7: Jasinia-Lwów-Przemyśl-Warszawa-Epilog

Jak stwierdził sam Cyryl, słusznie zrezygnował on z ostatniego dnia, bo chociaż może nic nie zwracał, to ze dwa razy organizm zażądał szybkiego pójścia w krzaki. Czyli istotnie struliśmy się wszyscy. Spotkaliśmy się wieczorem w pizzerii w Jasini, racząc się całkiem dobrą* pizzą i nieco gorszej jakości muzyką**. Pociąg do Lwowa mieliśmy mieć w środku nocy, myśleliśmy więc o umyciu się, ale jakoś nie wiedzieliśmy, jak i gdzie się za to zabrać, więc zaniechaliśmy tego.

Kilka godzin wałęsaliśmy się po miasteczku, ostatnie dwie godziny przed przyjazdem siedzieliśmy i dogrywaliśmy na stacji kolejowej razem z wieloma innymi oczekującymi, tak jak my zagubionymi gdzieś w środku Karpat. Pozwoliliśmy sobie na komfort zdjęcia butów, czym wywołać mogliśmy jedynie wielki dyskomfort okolicznych. Nigdy ani przedtem, ani potem, nie byłem w sytuacji, gdy zapach naszych stóp choćby zbliżył się do poziomu tego smrodu, który wtedy poczuliśmy. Jechało absolutnie. Jedynie to, że wszyscy naokoło byli równie padnięci i podpierali twarzami ściany ratowało wszystkich przed wczuciem się w ten zapach i spowodowaną nim śmiercią na miejscu.

Pociąg w końcu przyjechał, mieliśmy miejsca leżące w prawie-bezprzedziałowych wagonach***. Żywo współczuję dziewczynie, która spała razem z nami w naszej wnęce, ale współczucie to nie przeszkodziło żadnemu z nas w sprawiedliwym śnie. Nad ranem przybyliśmy do Lwowa, tym razem nie mieliśmy jednak czasu ani ochoty na spacer. Kupiliśmy nieco kwasu w przypadkowym sklepie obok, załadowaliśmy się do busa na granicę i odjechaliśmy, zastanawiając się, kiedy dane nam będzie jeszcze tu wrócić. Bo wracać warto.

Ihrowiec. Przeżyjmy to jeszcze raz.
*Bo dobrą i w górach.
**Nie słyszałem tego, ale ponoć Cyryla urzekł jeden z usłyszanych wersów: "every time I look in your eyes / ja wiżu surprise".
***Tzw. płackartach.

EPILOG
Gdzieś w Gorganach poza cywilizacją, na zagubionej polanie rozświetlonej jedynie ogniem wątłego ogniska, ginącego zresztą zaraz w okalającej wszystko mgle, działo się co innego. Niemłody już Czapek-Oklapek starał się wysuszyć swoje przejedzone wilgocią do reszty ubranka, ale szło mu powoli. Jego wyczulony słuch nagle jednak coś wykrył. Coś się zbliżało. Człowiek? Raczej nie, człowiek robiłby więcej hałasu, to chyba coś mniejszego. Z pewnym zaciekawieniem w myślach czekał, aż to coś zobaczy, wcześniej pewnie i tak nie byłoby sensu nic robić.

Szmery przybliżały się. Prawdopodobnie to coś faktycznie zmierza w jego kierunku, na polanę. Niebawem z mglistej pustki wyłonił się mały kształt, który był jednak nie do pomylenia. Klepek. Tak naprawdę nazywał się inaczej, ale nikt już chyba nie pamiętał jak, wszyscy i tak mówili na niego Klepek. Bodajże dlatego, że miewa dość oryginalne pomysły i niektórzy (tak naprawdę niemal wszyscy) twierdzili, że brak mu piątej klepki. On w każdym razie go całkiem lubi. Owszem, pomysły Klepka są czasem zdrowo nienormalne, ale poza tym jest bardzo przyjemnym kompanem.

-Klepek. Co tam? Stara bieda czy znowu na coś wpadłeś?
-A wiesz, długo by opowiadać, znalazłem sobie niezłe zajęcie. Masz co do picia?
-E tam, nie żartuj sobie. Pewnie!

Czapek miał schowaną flaszkę zawsze, nigdy nie wiadomo było, kiedy akurat nadarzy się na nią okazja. A okazja teraz była, ostatnio rzadko widywał kogokolwiek ze swego rodzaju, a nawet jak widział, wszyscy mieli do powiedzenia niemal to samo i bardzo mało nowego. Permanentny zastój gospodarczy na Ukrainie dosięgał również ich, coraz mniej się działo, więc każda opowieść o znalezieniu czegokolwiek ciekawszego do roboty była interesująca. Zwłaszcza, jeśli była to opowieść Klepka.

Siedli obok ogniska, by cieszyć się jego ciepłem, wpatrzyli się w mglistą noc, której mleczną ciemność zaczęło przenikać światło księżyca, odkorkowali butelkę. Było to nie byle co, bo bimber Czapka-Oklapka pędzony przy pełni księżyca z szyszek kosodrzewiny i okolicznych traw. Był tak tutejszy i swój, jak tylko mógł być, a przy tym regulaminowo palił bebechy. Opowieść i bez niego snuła by się dobrze, z nim zaś Klepek mógł swą opowieść jeszcze ubarwić. Noc więc nabierała kolorów, choć zamglona i ciemna, przynajmniej na tej zagubionej wśród gór, lasów i czasu polanie.

Klepek gawędził i gawędził. Ognisko paliło się spokojnie, flaszka pustoszała, rzeczywistość zatrzymała się dla nich w czasie, przestrzeni i każdym innym wymiarze. Wreszcie skończył. Siedzieli chwilę wgapieni w ciemną mgłę pomieszaną z dymem ogniska, delektowali się nielicznymi hałasami nocy. Czapek-Oklapek wziął kolejny łyk, nasycił się nim.

-Wiesz co-rzekł w końcu-z jednej strony brzmi to naprawdę nieźle. Ale z drugiej to, wiesz, ja może i konserwatywny jestem, ale wiesz, starszej daty jestem. Ja rozumiem jakieś takie tradycyjne psikusy-kucom warkocze wyplatać, ja rozumiem sikać do mleka by skwaśniało, można i nawet bałaganiarskim bachorom cukierki podbierać... Ale, kuźwa, ludzi truć? Nie przeginasz nieco kapelutka? Chociaż że robisz to alfabetycznie, to przyznaję, cholera, że cię Klepek szanuję. Ale-tu przerwał na kolejny łyk i odbicie-tak w sumie po co ci to? Tak ryzykować i w ogóle?

Klepek pociągnął łyk i zamyślił się. Zamyślił się tak głęboko, że aż zamyślili się obaj. Trwali w tym zamyśleniu jeszcze długo, myśląc trochę o niczym, trochę o czymś innym, a trochę o tym, że właściwie dlaczego? Patrzyli tępo, choć z pewnym optymizmem w przestrzeń przed nimi, niewidoczną, bo naprawdę widzieli tylko ciemność, mgłę, dym i gdzieś zagubione światło księżyca. I Karpacką ciszę. Nie uświadamiali sobie tego, ale dobrze wiedzieli, że patrzą na odpowiedź.

Komentarze

Popularne posty