Do czterech partnerów sztuka (Komin Stanisławskiego V+)

 

Gdy nastał słoneczny sierpień, wydawało się, że znalezienie partnera w Tatry będzie jedynie formalnością. Tym bardziej, że w tym roku jakoś nie musiałem ani razu zbyt mocno partnera szukać.
Niestety, po kolei umówiły się ze mną po czym odmówiły trzy osoby, każda z innych powodów. Żeby mnie jeszcze bardziej umęczyć - każda miała inne preferencje co do celu, do każdego po kolei starałem się przygotować, i nic z tego nie wyszło. Szczęśliwie znalazł się ten czwarty (Michał), choć oczywiście ze swoimi, innymi od poprzedników preferencjami. Zaproponował Komin Stanisławskiego na Małym Kieżmarskim Szczycie. O drodze jakimś sposobem nie słyszałem i trochę początkowo kręciłem nosem, ale cieszę się, że partner to zniósł i mnie przekonał.

Widać, gdzie królestwo światła, a gdzie mroku.

Północna ściana Małego Kieżmarskiego Szczytu jest, jak się okazuje, najwyższą albo jedną z najwyższych ścian w Tatrach - jakieś 900m deniwelacji. Droga Stanisławskiego była pierwszą, która pokonuje całą ścianę, a Komin Stanisławskiego - pierwszą połową rzeczonej drogi, ciekawszą i trudniejszą. Droga prowadzi, jak sama nazwa wskazuje, wielkim kominem, i pełna jest kominowych przygód :)

Ściana w pełnej okazałości. Droga idzie kominem nieco na prawo od środka zdjęcia

(Czy nie kusiło mnie przejście całej drogi Stanisławskiego? Oczywiście! Ale nie na wszystko starczy czasu, niestety, a wrócić tego samego dnia trzeba)

Wrażeń na drodze było dużo, nie za bardzo umiem to oddać słowami, ale kto chce, może sobie to spróbować wyobrazić: wspinaliśmy się sami po ogromnej, mrocznej ścianie, w cieniu i chłodzie, mimo że cały świat naokoło wydawał się słoneczny i gorący. Budowało to poczucie bycia w innym świecie, pewnej izolacji i idącej z nią przygody, mimo że od schroniska do wejścia w ścianę nie jest wcale daleko. Każdy wyciąg był też w jakiś sposób ciekawy - albo ładny, albo kruchy, albo średnio asekurowalny, ale człowiek czuł, że uprawia taternictwo przez prawdziwe T.
 
Tyłek mój na prowadzeniu, fot. Michał Natkaniec
 
Tyłek partnera na prowadzeniu
 
Była też nerwowa chwila, gdy partner próbując pokonać “ostatnie trudne miejsce na drodze” poleciał, wyrwał hak i rąbnął potężnie o ziemię plecami. Szczęśliwie nie stało się nic poważnego, poobijał sobie jedynie rękę przez co nie mógł już prowadzić i na drugiego też szedł nieco wolniej. Dobrnęliśmy jednak w końcu na wieńczącą drogę przełączkę, by rozkoszować się nieoczekiwanymi, a dawno nie widzianymi promieniami słońca.
 
“Ostatnia trudność na drodze”, jeszcze przed spuszczeniem łomotu partnerowi

Królestwo światła i mroku - widok z wnętrza

Zejście to z kolei długi dramat w trzech aktach. Pierwszy - niedługi, choć męczącym żlebem. Drugi - na osłodę, bardzo piękny i widokowy. Trzeci - znowu żlebem, tym razem jednak paskudnym w sposób absolutny. Szczęśliwie przeżyliśmy.

Ta ‘ładniejsza’ część zejścia

Ta brzydsza część zejścia

Na bis pogubiliśmy się jeszcze w kosówce na samym dole. Gdy się jednak odnaleźliśmy, westchnęliśmy z ulgi - i zadowolenia po całym dniu.
 
Zawsze musi być też jakiś ładny widok z czapy (zwykle na Tatry Bielskie) - jest i on
 

Komentarze

Popularne posty