Biała Góra 9-14.07.2013
Jest to jedna z tych wypraw, dla których piszę tego bloga, opisująca wejście na jedną z tych gór, dla których się po nich łazi.
Że wejdziemy na Blanca wiedzieliśmy wcześnie, gdy tylko go ujrzeliśmy po raz pierwszy* z Doliny Aosty, nie wiedzieliśmy jeszcze tylko, kiedy. Okazja zdarzyła się, czy raczej-została zaplanowana dwa lata później i był to moment w sam raz. Po alpejskich pierwszych kotach za płotami na Gran Paradiso i porządnej dawce przygody na Grossglocknerze, Mont Blanc był naturalnym kolejnym krokiem, kończącym pewien etap w naszym** wysokogórskim rozwoju. Na czym właściwie miałby polegać ten etap to bardzo dobre pytanie, ale poczucie jest właśnie takie. Może na tym, że co miało zostać odhaczone na nieświadomej liście szczytów-do-zdobycia-przed-niewiadomoczym, zostało odhaczone? Albo po prostu, jako że wyżej już się w naszej okolicy nie da, to trzeba szukać innych okolic albo zacząć się tej naszej okolicy przyglądać w inny sposób? W każdym razie do Chamonix przyjechaliśmy-jak zwykle-trochę nerwowi i z lekkim napięciem oczekujący kolejnej przygody, ale podświadomie przyjechaliśmy też świętować. Odbywało się nasze wewnętrzne Święto Gór.
Że wejdziemy na Blanca wiedzieliśmy wcześnie, gdy tylko go ujrzeliśmy po raz pierwszy* z Doliny Aosty, nie wiedzieliśmy jeszcze tylko, kiedy. Okazja zdarzyła się, czy raczej-została zaplanowana dwa lata później i był to moment w sam raz. Po alpejskich pierwszych kotach za płotami na Gran Paradiso i porządnej dawce przygody na Grossglocknerze, Mont Blanc był naturalnym kolejnym krokiem, kończącym pewien etap w naszym** wysokogórskim rozwoju. Na czym właściwie miałby polegać ten etap to bardzo dobre pytanie, ale poczucie jest właśnie takie. Może na tym, że co miało zostać odhaczone na nieświadomej liście szczytów-do-zdobycia-przed-niewiadomoczym, zostało odhaczone? Albo po prostu, jako że wyżej już się w naszej okolicy nie da, to trzeba szukać innych okolic albo zacząć się tej naszej okolicy przyglądać w inny sposób? W każdym razie do Chamonix przyjechaliśmy-jak zwykle-trochę nerwowi i z lekkim napięciem oczekujący kolejnej przygody, ale podświadomie przyjechaliśmy też świętować. Odbywało się nasze wewnętrzne Święto Gór.
![]() |
| Mapy znowu sponsoruje kompass.live.de, z nieznacznym wkładem Googlemaps. |
Powinienem nadmienić też, że Blanc był wtedy dla mnie inną górą niż prawdopodobnie byłby dziś***. Być może to przez większą obecność mediów społecznościowych w moim życiu, być może przez nieco lepsze kontakty w różnych środowiskach górołazów, ale trudno mi oprzeć się wrażeniu, że w ostatnich latach Blanc stał się bardzo modny i zyskał sławę góry łatwej, na którą każdy w miarę ogarnięty turysta wejść może**** i wielu rzeczywiście wejść próbuje, co rodzi nieco problemów, wliczając konflikty z miejscowymi, wypadki***** czy wreszcie postępujące zaśmiecanie góry******. Tymczasem te ponad pięć lat temu góra w naszej świadomości była jednak mniej oblegana i miała dla nas zdecydowanie więcej walorów eksploracyjnych. Najbliższe znane mi wtedy osoby, które na Blancu były to bliżej niesprecyzowani znajomi znajomego, szliśmy więc przeżyć przygodę z większym niż być-może-dziś poczuciem nieznanego i unikatowego. Jednak Bogiem a prawdą, niezależnie od wszelkich opisanych odczuć, wejście jest po prostu wielką frajdą.
Relację zatem czas zacząć.
*A cóż to było za ujrzenie!
**Z racji użycia liczby mnogiej przedstawiam osoby dramatu: mój wspaniały brat, Jarek, i autor.
***Zakładając, że na niego nie wszedłem, ostrzegam więc przed dużą dawką gdybactwa.
****Co skądinąd jest w pewnym stopniu prawdą, ale przy dobrych warunkach i szczęściu nie bycia w żadnej sytuacji kryzysowej. Przy warunkach nieco gorszych lub braku szczęścia (wspartym brakiem doświadczenia) nie raz dochodziło do smutnego końca. Znalazłem nawet stosowny artykuł będący ostrzeżeniem przed zbyt lekkim podejściem do wspinaczki, pozwalam sobie załączyć: http://www.trekking.com.pl/?czytaj=00082
*****Tu ponownie: w jakiejś mierze na pewno jest to efekt tego, że dużo bardziej interesuję się co w górach piszczy, niemniej znowu trudno mi uciec od wrażenia, jakby różnych incydentów było coraz więcej i więcej.
******Tutaj naczelnym przykładem jest schron Vallot, o którym jeszcze będzie, w każdym razie schron ten jest pewnym kontrprzykładem na moje wrażenia-brud i smród był tam już wtedy, gdy tam byliśmy, choć oczywiście ciężko nam porównać go do obecnego, bo tego nie znam.
Dzień 1: Grunt to motywacja
Le Tour (1453m) - Refuge Albert 1er (2702m)
W okolice Chamonix dojechaliśmy drugiego dnia jazdy samochodem z noclegiem u znajomych znajomej w Innsbrucku, której to znajomej wyświadczyliśmy przysługę i do wspomnianych znajomych podwieźliśmy. Oczywiście zgodnie z bardzo słusznym hasłem "Aklimatyzacja, debilu!"* nie rzuciliśmy się od razu na Blanca, zamiast tego planowaliśmy pokręcić się 3-4 dni w rejonie Aiguille d'Argentière (3901m)**, łącznie z próbą wejścia na ten sympatyczny szczyt. Na starcie -przysiółku Le Tour, a dokładniej na dolnej stacji tamtejszej kolejki krzesełkowej- byliśmy wczesnym popołudniem i koło 14 ruszyliśmy na szlak. Dnia nie zostało zbyt wiele, ale do przejścia też nie było za dużo-ot, jedynie 1250m podejścia do schroniska i tyle***. Podejście zaczynało się niewinnie i sielankowo od wielkiej, rozległej łąki, która niczym nie zdradzała, że jesteśmy w wysokich górach, trzeba by dopiero podnieść głowę, by się o tym przekonać.
| Typowa niemal beskidzka łąka. |
Mimo tego, że początek był-jak to zwykle bywa-prawie jak w Beskidach, szybko zaczęło się robić całkiem niebeskidzko****. A to zamiast swojskiej trawy czy innych krzaków rosnąć zaczęły rododendrony i kamienie, a to za nami górowało coś w rodzaju większej, niebeskidzkiej góry -w tej roli Aigille du Belvedere (2965m), a to z plecaków dyndały nam czekany, wreszcie zza węgła wychylił się pierwszy lodowiec: Glacier du Tour...
| Le Tour, Aiguille du Belvedere (2965m) i pierwsze oznaki problemów |
I tak mogliśmy leniwie zdobywać wysokość, delektując się sielanką, ale natura miała inne plany motywacyjne. Widoczna od jakiegoś czasu burza, wcześniej schowana głęboko w dolinie, zaczęła nas leniwie gonić. Powoli, nieśpiesznie, ale była jednak szybsza od nas i przyszedł moment, że przekroczyła naszą strefę komfortu. Nie spadła na nas jeszcze ani kropla, ale chód i oddech jakoś tak naturalnie przyspieszyły. Zwłaszcza, że gdy byliśmy koło 2400-2500m, czyli niby blisko, ale jeszcze trochę, burza dodatkowo zachęciła nas do szybszego marszu piorunami bijącymi w stok po drugiej stronie lodowca, jakieś 2, może 1,5km od nas. Autor zaczął się wtedy gorączkowo zastanawiać, jakie efekty powoduje uderzenie pioruna w lodowiec, po którym co prawda raczej nie szliśmy, bo po morenie bocznej, ale ostatnie metry przed schroniskiem trzeba było na niego wejść. Ostatecznie okazało się, że natura chciała nas zmotywować i nic więcej: gdy już mocno przyspieszonym krokiem dochodziliśmy do schroniska w całkiem niezłym czasie (2:50), burza zaczynała się z powrotem leniwie cofać.
| Finisz radosnego sprintu "zanim zginiemy" |
Reszta wieczoru upłynęła spokojnie. Schronisko Alberta I***** okazało się dość przyjemnym miejscem, niewyremontowanym (i oczywiście bez pryszniców), ale dodawało to nieco górskiego klimatu. Dodatkowo, dzięki poprawiającej się pogodzie mogliśmy popodziwiać piękny widok na Mont Buet (3086m)-szczyt zdecydowanie niższy od tych, które mieliśmy tuż obok, ale za to uroczo masywny. Wspomnieć jednak należy coś, co odróżnia schroniska francuskie od austriackich czy włoskich-piwo. Jest niestety dość drogie (tak ze 2 razy), ale za to na jakość nie ma co narzekać-w końcu jest albo belgijskie, albo miejscowe i do belgijskiego podobne. Na zdrowie!
*To hasło wymaga dość długiego przypisu, który o mały włos nie znalazł się w tekście głównym. O ile na naszych poprzednich wyprawach aklimatyzacja przed próbą wejścia na cel główny była bardzo dobrą i chwalebną praktyką, to na upartego zwykle nie była konieczna-do ok. 4000m można od biedy próbować wejść z aklimatyzacją wyrobioną 'po drodze', w większości przypadków (choć nie zawsze!) człowiek się przy tym bardziej namęczy, ale to tyle. Mont Blanc jednak tak naprawdę nie ma z tego punktu widzenia 'ponad 4000m', tylko 'prawie 5000m', a to duża różnica. Aklimatyzacja jest konieczna ze względów bezpieczeństwa. Kropka. Nadzwyczaj dużo się można nasłuchać o grupach, które te kwestie olały, po czym wiły się w konwulsjach kilkaset metrów pod szczytem. Ze znanych mi, może nie aż tak drastycznych, ale znamiennych przykładów: byłem raz na slajdowisku pewnej grupy z wejścia na Blanca. Aklimatyzację planowali, ale z pewnych względów za bardzo nie wyszła i ostatecznie zdecydowali się na atak z aklimatyzacją szczątkową, czyli kilkoma godzinami spędzonymi na stacji kolejki Aiguille du Midi (3795m). Zawodnicy byli dość twardzi i na szczyt weszli, ale dużo było opisów złego samopoczucia (którego dałoby się uniknąć), jak również grań szczytowa została przedstawiona jako bardzo ostra i niebezpieczna. Oczywiście jest to ocena względna, ale moim zdaniem grań ta jest zwykle przedeptana jak autostrada i przy dobrych warunkach (a takie mieli) naprawdę trudno z niej spaść w miarę ogarniętemu górołazowi (a tacy to byli), no chyba, że kręci mu się w głowie. Co właśnie się zdarzyło i było realnym ryzykiem, którego dało się uniknąć.
Dodatkowa dygresja tyczy się pewnego mitu, który na ich slajdowisku był wspomniany (i obalony), ale jest on dość powszechny, dlatego obalę go i tutaj. Mit mówi: dobre przygotowanie kondycyjne pozwala zniwelować skutki przebywania na dużej wysokości i pozwala efektywnie skrócić czas aklimatyzacji. A guzik! Mit ten jest prawdziwy tylko w tej części, że dobra kondycja (poza byciem ogólnie pożyteczną) pozwala do pewnego stopnia zniwelować wynikający z wysokości spadek wydolności, nie wydaje się jednak mieć dużego (o ile jakiegokolwiek) wpływu na ryzyko choroby wysokościowej. Tutaj decydują geny, dyspozycja dnia, a często nie wiadomo, co. Także można sobie biegać maratony jeden za drugim, ale od aklimatyzacji to w żadnym stopniu nie zwalnia.
**Czytaj "Ill Arżątie" albo "Il Darżątier" albo inaczej, jak komu bardziej francusko zabrzmi.
***Dla lubiących porównania: to mniej więcej jak z Morskiego Oka na Rysy i jeszcze 150m.
****Tak! Na podejściu!
*****Albert I Koburg, król Belgów w latach 1909-1934 jest zdecydowanie wart wspomnienia. Z jednej strony zapisał się jako bohater przez swą postawę podczas pierwszej wojny światowej, z drugiej-był z zamiłowania alpinistą. Tak też zresztą zginął: spadł ze skały w belgijskiej części Ardenów (co na pierwszy rzut oka może brzmieć kuriozalnie-zginąć w górach w Belgii, ale na drugi już nie tak bardzo).
Dzień 2: Trzy przełęcze i bergschrund
Refuge Albert 1er (2702m)-Col du Tour (3282m)-Fenetre de Saleina (3267m)-Col du Chardonnet (3323m)-Glacier d'Argentière (2500m)-Refuge d'Argentière (2771m)
Akcja dnia drugiego zaczęła się-jak to czasem bywa-jeszcze dnia pierwszego, kiedy to w standardowej gadce-szmatce z gospodarzem wyraził pewne zaniepokojenie naszą trasą, ponieważ chodziły słuchy, że pod Col du Chardonnet zrobił się niemiły bergschrund* i może być z tym problem. Zasugerował bardziej bezpośrednie dojście do kolejnego schroniska, nie był jednak tak przekonujący jak Anglik z Oberwalderhutte** sprzed roku i pomyśleliśmy sobie jedynie: "Bergschrund. A co nas tam bergschrund! Z bergschrundem sobie nie poradzimy?". W związku z tym wstaliśmy rano pełni energii, zjedliśmy śniadanie (niestety nie tak treściwe, jak to bywało w Austrii, bo składające się właściwie jedynie z cukrów), i już o 4:40 ruszyliśmy, humory i pogoda dopisywały. Na początek czekało nas przejście przez Lodowiec du Tour, w cieniu Aiguille du Chardonnet (3824m) na przełęcz, czy raczej-przełączkę Col du Tour (3282m). Na lodowiec ruszyło z nami sporo ludzi, ale jako że celów w okolicy jest co nie miara, każdy szedł w swoją stronę i na wspomnianą przełęcz wspinaliśmy się jako jedyni. Był to jednak bardzo przyjemny początek-nie za długie podejście zwieńczone krótką, łatwą wspinaczką i hyc, o 7:00 jesteśmy na przełęczy. Pierwszej z trzech zaplanowanych na dziś.
| Aiguille d'Argentière (3901m) i Aiguille du Chardonnet (3824m) |
Na przełęczy pierwsze, co nas dosięgło, to niewątpliwie słońce, drugie, to biały ocean na Plateau du Trient przed nami, skażony jedynie przecinającymi go gdzieniegdzie śladami alpejskich wspinaczy-mrówek. Trzecie, to widoki. I za nami, skąd poza wspomnianym Aiguille du Chardonnet wychynął również Aiguille d'Argentière (3901m), nasz cel na jutro, ale przede wszystkim przed nami, na Szwajcarię i majaczące w tle alpejskie giganty. Swoją drogą, właśnie znaleźliśmy się na terytorium Szwajcarii i pozostaniemy na nim przez najbliższe kilka godzin, można więc nieco naciąganie powiedzieć, że właśnie chodziliśmy po Alpach w czwartym kraju!
| Plateau du Trient |
Przejście z Col du Tour na drugą przełęcz, Fenetre de Saleina (3267m) to jedynie kilkaset metrów w poziomie po lodowcu i zupełna formalność. Odpoczęliśmy jakiś czas na pierwszej przełęczy i chwilę przed 8:00 byliśmy na drugiej. Stąd czekał nas za to dość stromy spad (w głębokim, nieco już rozmokłym śniegu, więc szczęśliwie nie tak łatwo się było zabić) na lodowiec de Saleina. Na kolejną przełęcz, Col du Chardonnet (3323m), z zapowiadanym niesławnym bergschrundem, nie było jakoś przesadnie daleko, ale. Pierwsze ale to wysokość-zasadniczo nie zeszliśmy poniżej 3000m, więc działając bez aklimatyzacji czuliśmy nieco mniejszą dyspozycję fizyczną. Drugie ale to śnieg-zapadaliśmy się tylko po kostki, czasem głębiej, ale było jeszcze trzecie ale. A trzecie ale to niemiłosierne słońce, grzejące oczywiście nas ponad miarę, ale przede wszystkim zmieniające cały lodowiec w rozmokłą breję, przez co nawet zapadając się 'jedynie' po kostki człowiek miał wrażenie, że grzęźnie, nogi same się zatrzymują i po co to w ogóle robimy. Nasze zapasy wody topniały w dużo za szybkim tempie, zaczęliśmy więc już nabierać do butelek śniegu z lodowca, zawsze coś się roztopi. Koniec końców podejście pod wspomniany bergschrund zajęło nam z drugiej przełęczy koło 3 godzin.
| Glacier de Saleina, upał i stosowna motywacja |
Poza zmęczeniem, mieliśmy dość osobliwe wrażenia podczas dochodzenia pod przełęcz. Na ostatnich dwóch lodowcach widzieliśmy całkiem sporo ludzi, na tym byliśmy sami, a wszelkie wcześniejsze ślady były mało widoczne, jeśli w ogóle. Strzeliste góry otaczały nas coraz ciaśniej, a lawiniska pod ponad półkilometrową, północną ścianą Aiguille d'Argentière dopełniały przypomnienia, że jesteśmy w górach wysokich ze wszelkimi tego konsekwencjami. Gdyby coś poszło teraz nie tak, istniał plan awaryjny-mogliśmy wycofać się przez Fenetre du Tour (3336m) z powrotem na lodowiec du Tour, widzieliśmy, że ktoś tam szedł, ale po prawdzie mało braliśmy to pod uwagę. Dojście do schroniska d'Argentière zrobiłoby się wtedy paskudnie długie, a ponowna noc w schronisku Alberta I trochę jednak pokrzyżowałoby nam plany. Dzielnie dotarliśmy jednak pod bergschrund i... okazał się, zgodnie w sumie ze wszelkimi przypuszczeniami, kawałem dziury w lodowcu (tadam!). Jakoś nie wyglądał ani szczególnie imponująco, ani strasznie. Zdecydowanie mniej przyjemne wrażenie robił za to stok za szczeliną, stromy (bardzo, jak na nasze ówczesne przyzwyczajenia) i poorany kamieniami z wielu kamiennych lawin, które widocznie schodziły tu co jakiś czas. Ale cóż, może nic na głowę nie zleci***...
| Gdzieś tam jest przełęcz (Col du Chardonnet, 3323m) |
Zanim jednak rozterki te zostały urealnione, trzeba było jakoś przekroczyć bergschrund. Może i nie był taki straszny, ale jednak trochę za duży, a stok za nim trochę za stromy, by móc po prostu przeskoczyć nad ukrytą w szczelinie pustką. Szczęśliwie wspomniany stok znajduje się w żlebie kilkumetrowej szerokości, ograniczonym z obu stron skałami i istniała możliwość obejścia bergschrundu właśnie nimi, z prawej strony. Nie wyglądało to łatwo, ale Jarek podjął się próby zrobienia tego 'jakoś'. Zdjął raki, posiłował się nieco ze skałą i po niedługiej chwili był już za szczeliną. Musiałem więc powtórzyć jego wyczyn, a cały czas były to czasy, że -choć było pod tym względem nieco lepiej- ani się za wiele nie wspinałem, ani nie lubiłem tego robić z ciężkim plecakiem****. Niemniej jakoś dałem radę*****. O trudnościach nie jestem w stanie za wiele niestety powiedzieć-jakieś były, bo nie było łatwo, ale też bez przesady, bo dałem radę. Dalej jednak również było co nieco rozrywki-stok faktycznie był stromy, przy końcówce nawet bardzo stromy. Jarek rozważał przejście na skały obok, były tam nawet jakieś strzępy poręczówek, ale że na śniegu czułem się jakoś tak pewniej, to tak nam już zostało. Ostatnie metry należałoby właściwie określić jako coraz bardziej rozpaczliwe pełzanie w pionie i nieoceniony okazał się kawałek poręczówki wystający spod śniegu.
| Przełęcz! |
No i jest. Dłuższa chwila oddechu na przełęczy, połączona z ponownym smarowaniem kremem przeciwsłonecznym wszystkich wystających skrawków ciała i zbieraniem śniegu do pustych już butelek, by mieć cokolwiek do picia przez resztę dnia. Wejście trochę nam zajęło-sporo czasu minęło nam na dyskusjach różnych, niemniej na przełęczy byliśmy dopiero koło 12:45. Niby dalej dużo dnia przed nami, ale żeby zdążyć na obiad, trzeba się ruszać. I parę(naście?) minut po 13 faktycznie ruszyliśmy.
| Na szczęśliwych wspinaczy po drugiej stronie przełęczy czeka taki oto widok (Les Droites (4000m) i Aiguille Verte (4122m)) |
Stąd było już z górki i właściwie chciałbym, żeby to było wszystko, co bym o tym dniu napisał. Niestety, było trochę inaczej, chociaż na początku właśnie z górki, po lodowcu Glacier du Chardonnet i nic nie wskazywało na to, że do schroniska nastąpią jakieś komplikacje. W trakcie zbliżania się do lodowca Glacier d'Argentière człowiek trochę się cieszył, że to coraz bliżej, trochę jednak zastanawiał, jak właściwie tam zejść. Odpowiedź okazała się, na nasze nieszczęście, bardzo pokrętna. Kilkadziesiąt metrów w pionie nad lodowcem d'Argentière zdaliśmy sobie sprawę, że dzieli nas od niego również labirynt trawek, wypolerowanych przez lodowiec pionowych ścian i wyjątkowo stromych i plugawych piargów. Nie potrafię oddać mieszaniny złości, przerażenia i rozpaczy, którą miałem w sobie, gdy okazało się, że inaczej zejść po prostu się nie da, niemniej-jeżeli na tym wyjeździe mogłem zginąć, to najprędzej wtedy. Piargi okazały się łaskawe i nie zjechałem na nich ku skręceniu karku na sam dół, chociaż aż do schroniska byłem psychicznie dobity tym zejściem. Jarek miał mi to trochę za złe, bo w tym stanie jeszcze przyspieszyłem, by tylko znaleźć się jak najszybciej w schronisku, co nastąpiło ostatecznie koło 16:40, po 12 godzinach od wyjścia-zdecydowanie więcej, niż przewidywaliśmy. Na obiad, bardzo szczęśliwie, zdążyliśmy.
| Lodowiec d'Agentiere. Tutaj jeszcze nie wiedzieliśmy, że choć blisko, to daleko. |
*Może to słowo gdzieś się już na blogu pojawiło, ale wyjaśniam: jest to szczelina utworzona między lodowcem a polem śnieżnym ponad lodowcem, gdzie lodowca już nie ma, bo jest za stromo. Zazwyczaj powoduje problemy.
**Patrz relacja z Wysokich Taurów, dzień 6.
***Był to ostatni tego typu wyjazd, na którym nie mieliśmy kasków. Swojej ówczesnej postawy zdecydowanie nie pochwalamy i nie zalecamy.
****Czego nie lubię oczywiście do dziś, ale znoszę to nieco lepiej.
*****Tutaj radosna dygresja o najbardziej lipnej asekuracji, jaką chyba kiedykolwiek miałem. Żeby wzmocnić mi psychikę, Jarek asekurował mnie ze śruby lodowej wkręconej w jako-tako zmrożony śnieg. Nie testowaliśmy, ile kilonewtonów wytrzymałaby taka konstrukcja, niemniej na podświadomość chyba podziałało (bo świadomość stety-niestety wiedziała, ile to warte, ale jakoś nie miała odwagi protestować wprost).
Dzień 3: Dupą, mości panowie!
Refuge d'Argentière (2771m)-Aiguille d'Argentière (3901m)-Refuge d'Argentière (2771m)
Schronisko okazało się mieć nieco wyższy standard od schroniska Alberta I i trochę się nim nacieszyliśmy, ale po trudach i wrażeniach dnia poprzedniego nie zwalnialiśmy tempa-dziś czekał nas główny cel aklimatyzacyjny, Aiguille d'Argentière (3901m). Wyszliśmy koło 4:15, nieco mentalnie pozbierani po wczoraj, choć znów nieco rozczarowani śniadaniem (czy naprawdę nie da się dodać do tego choć plastra szynki? Sera? Albo chociaż pasztetu?). Plan nie był zbyt skomplikowany-wejść na zaczynający się nieopodal schroniska lodowiec du Milieu, podejść nim koło 1100m na szczyt i zejść tą samą drogą. Jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy-i aż do wysokości koło 3500m i godziny koło 6:15 wiele się nie działo, ot szliśmy w górę po lodowcu i hurra. Pogoda, jak przez cały wyjazd, dopisywała. Z wrażeń widokowych-za plecami towarzyszył nam większość czasu cień Aiguille d'Argentière rzucany na Aiguille Verte (4122m), szczyt, któremu mieliśmy okazję przyjrzeć się również wczoraj podczas zejścia z Col du Chardonnet i przy tej okazji westchnąć z ulgi, że nie musieliśmy tam wchodzić. Pierwotny plan aklimatyzacji zakładał bowiem zdobycie tej honornej góry. Chociaż teraz byłaby to dla nas (mam nadzieję) dobra, górska przygoda, to wtedy byłaby w najlepszym przypadku przerażająca.
| Górna część lodowca du Milieu i ścianka wyjściowa |
Koło wspomnianej 6:15 zrobiliśmy postój na drugie śniadanie. Dalsza droga na szczyt wyglądała na podobną do dotychczasowej, z dwiema drobnymi, acz znaczącymi różnicami. Po pierwsze-pole śnieżne (bo już nie lodowiec) na ostatnich ok. 300m pod szczytem wyraźnie stawało dęba (wg paru źródeł przeważnie 45 stopni, maksimum 50 stopni). Po drugie-skoro wcześniej to był jeszcze lodowiec, a potem już nie, to czekał nas drugi już na tym wyjeździe bergschrund! Przekroczenie tego było jednak tym razem jedynie formalnością, bo bergschrund po pierwsze do zbyt szerokich nie należał, po drugie był na nim całkiem jeszcze o tej porze dnia solidny most śnieżny. Więcej emocji dostarczyło nam pokonanie będącego powyżej pola śnieżnego. Podobnie jak z Aiguille Verte-dziś byłaby to przyjemna, górska rozrywka, wtedy jednak było nam, khem, trochę stromo. Zwłaszcza, że ze względu na wysokie skały ograniczające lodowiec z obu stron słońce jeszcze do nas nie dotarło i krytyczne miejsce było zmrożone na kość. Jakoś się jednak opanowaliśmy, obyło się bez przesadnego drżenia spodni i koło 8:45 wyszliśmy na grań przedszczytową, by za chwilę zameldować się na samym szczycie*.
| Autor w tłoku szczytowym |
W nagrodę otrzymaliśmy widoki. Dużo bardzo dobrych widoków.
| O rany, czego tu nie ma! Są między innymi: Weisshorn (4506m), Dom (4545m), Dent Blanche (4357m), Matterhorn (4478m), masyw Monte Rosy (4634m) czy Grand Combin (4314m). Ale nie tylko. |
| Tutaj dla przykładu na drugim planie Mont Dolent(3820m)-francusko-włosko-szwajcarski trójstyk granic, a za nim m.i. Grivola (3969m) i Gran Paradiso (4061m) |
| Tutaj zaś po lewej wyłonił się Grandes Jorrases (4208m), a zza Les Droites wychynęła Biała Góra (4809m) |
Na szczycie posiedzieliśmy jakąś godzinę i zebraliśmy się do zejścia. Jakoś tak wyszło, że do zejścia zebrały się w krótkim czasie niemal wszystkie ekipy, które na szczycie spotkaliśmy. Jakoś tak też wyszło, że chociaż wchodziły na górę trzema różnymi drogami (naszą poza nami wchodziły chyba z dwie inne ekipy), to niemal wszystkie schodziły naszą drogą. Mogliśmy więc na zejściu obserwować różne taktyki schodzenia w stromym terenie: zejście tyłem o dwóch dziabkach wykonane przez trzech Hiszpanów**, sprowadzanie przez przewodnika klientów na tzw. krótkiej linie, chłopak/mąż wspierający i asekurujący partnerkę, no i my-półdzikusy z Europy środkowo-wschodniej, co buńczucznie starają się zejść jak najdalej się da w pozycji dumnie wyprostowanej***, by w pewnym momencie uznać, że jednak mogą się zabić i testują (niemal) wszystkie podpatrzone techniki zejścia. Także było pouczająco.
Podobna różnorodność styli miała miejsce przy przekraczaniu bergschrundu w dół, tym razem jednak w mocnym słońcu, więc przy wątpliwej jakości mostu śnieżnego. Hiszpanie zeszli tak szybko, że nad bergschrundem przefrunęli, a przynajmniej nikt tego nie widział, więc nie może zaświadczyć, że było inaczej. Chłopak/mąż asekurował dziewczynę z góry, czekając, aż ostrożnie przejdzie most, po czym sam ruszył. Przewodnik z kolei zszedł najpierw sam, by z dołu ze stanowiska asekurować podopiecznych. My zaś, cóż... z pewnością przetestowalibyśmy wszystkie te techniki, przekraczanie bergschrundu ma jednak charakter punktowy i każdy z nas mógł to zrobić na jeden sposób. Żeby więc zaakcentować naszą słowiańską śmiałość, buńczuczność i odwagę oddzieloną od głupoty bardzo niewyraźną granicą, której nikt tak naprawdę nie widział, zastosowaliśmy techniki autorskie. Ja, na ten przykład, bergschrund przeskoczyłem, jedną nogą wylądowałem na lodowcu, drugą wpadłem do szczeliny. Siłą pędu wpadłem ostatecznie na lodowiec, ale obróciłem się przy tym głową w dół. Byłoby to ostatecznie tylko 3/10 za styl, ale za skuteczność 10/10-byłem w końcu w bardzo szybkim tempie po drugiej stronie i już po chwili mogłem kontynuować marsz. Jarek uznał jednak, że nie idąc tą drogą ma szanse na wyższe noty i postanowił szczelinę przejechać na tytułowej tego dnia dupie. Jak postanowił, tak zrobił, i choć całość brzmiała dość karkołomnie, to ze względu na spore nachylenie stoku plan zakończył się spokojnym zjazdem, lub -innymi słowy mówiąc- pełnym sukcesem!
| Nie było gdzie dać, więc przeżyjmy to jeszcze raz: zbliżenie na Grandes Jorasses i całą masę skalnych turniczek, w tym Dent du Géant (4013m) |
O zejściu za dużo nie napiszę-przebiegło planowo i spokojnie, choć w narastającym upale, jako że słońce wyszło na całego. Upał ten powodował z jednej strony otwieranie się szczelin, które straszyły zdecydowanie bardziej niż podczas wejścia, z drugiej jednak prowokowały do skądinąd zabawnych sytuacji, gdy wszystkie, ale to wszystkie ekipy po przekroczeniu bergschrundu skręcały wyraźnie w lewo, byleby tylko zrobić sobie chwilę postoju w pozostałym jeszcze skrawku cienia pod skałami. Do schroniska dotarliśmy ostatecznie koło 13 i przez resztę dnia mogliśmy podziwiać piękno okolicy, a było co.
*Notka statystyczna: w momencie zdobywania nasza 3 najwyższa góra, obecnie (listopad 2019) zamyka pierwszą dziesiątkę.
**W sumie nie jestem teraz pewien, czy naprawdę byli Hiszpanami, ale tak mi się coś po latach kojarzy.
**W sumie nie jestem teraz pewien, czy naprawdę byli Hiszpanami, ale tak mi się coś po latach kojarzy.
***Słowiański przykuc nie był wtedy jeszcze tak rozpowszechniony.
Dzień 4: Rest is the best
Refuge d'Argentière (2771m)- la Croix de Lognan (1973m)-le Plagnolet (1252)-Petit Balcon Nord (1500m)-le Tour (1453m)
W założeniu miał to być dzień restowy, ale wyszło jak zwykle. Chociaż
tak naprawdę trochę lepiej, niż zwykle-rest trwał ponad pół dnia. Żeby
jednak tej ponad połowie dnia zrobić miejsce, wyszliśmy-a jakże!-koło
5:20, jak na dzień restowy przystało. Musieliśmy 'tylko' spaść do
samochodu, ale to dalej było ponad 1500 metrów zejścia (i 250m podejścia) poprzedzone
kilkukilometrową przechadzką w dół (ale takie 'w dół po płaskim') po lodowcu d'Argentière. Przechadzką
jednak bardzo malowniczą, pozwalającą nacieszyć się lodowcem od partii
górnych, gdy jest pokryty śniegiem, przez dolne, gdy chodziliśmy po
gołym lodzie między potężnymi szczelinami i wygładzonymi przez ruchy
lodu głazami, aż do jego końca naznaczonego mnóstwem wielkich seraków
(wtedy szliśmy już obok lodowca). Przy okazji wzrokiem szukałem istniejącej ponoć ścieżki pozwalającej po ludzku zejść z lodowca de Chardonnet na lodowiec d'Argentière, ale się nie doszukałem.
Samo zejście może i nie
było najlepszym, co nas tego dnia spotkało, w końcu to zejście, ale trochę miło było
wrócić po kilku dniach w śniegu i skałach do świata zieleni. Na
samym dole mogliśmy też sprawdzić jakość aklimatyzacji-po zejściu koło 9:25 do le Plagnolet (części miejscowości d'Argentière) do samochodu trzeba było jeszcze przedrałować (po skądinąd bardzo malowniczej ścieżce) jakieś +-4km z podejściem 250m do le Tour, gdzie zostawiliśmy samochód. Udało się to zrobić w 50 minut.
Resztę dnia już rzeczywiście restowaliśmy-uzupełnialiśmy zapasy, leżeliśmy na karimacie na kempingu, spacerowaliśmy po Chamonix, zadzwoniliśmy do schroniska Grand Mulets, czy jest tzw. warun*. Szarpnęliśmy się nawet na cywilizowany obiad. I cóż-właściwie to tyle, reszta to dygresje. Jak na przykład o zdobyciu góry, które to zdobycie w 1786 roku przez poszukiwacza kryształów Jacques'a Balmanta i doktora Michela Paccarda symbolicznie zapoczątkowało alpinizm. Szczyt zdobyli jednak nie do końca z inicjatywy własnej, lecz szwajcarskiego przyrodnika Horacego Benedykta de Saussure, dla którego Biała Góra od czasu jego odwiedzin Chamonix w 1760 roku stała się obsesją i poza własnymi próbami zdobycia szczytu wyznaczył nagrodę dla pierwszych zdobywców. Koniec końców zdobył szczyt w roku 1787, ale pierwsze wejście oglądał przez lunetę (szczyt Mont Blanc jest z Chamonix dobrze widoczny). Dygresję robię po pierwsze dlatego, że Chamonix, jako bardzo przyjemna miejscowość pod dużą górą niewątpliwie czerpie nieco swej sławy właśnie od tej góry, w szczególności historia pierwszego zdobycia jest dobrze wyeksponowana i cała wspomniana wcześniej trójka zamieszanych w pierwsze zdobycie ma w Chamonix pomniki. Po drugie zaś, ponieważ (jako że historia ta jest dobrze wyeksponowana) niektóre szczegóły tej wyprawy pobudzają wyobraźnię. Na przykład to, że zanim zrobili główne wyjście, spróbowali przespać się na lodowcu, gdyż do tej pory sądzono/wierzono, że na lodowcu nocy spędzić się nie da**. Albo że*** jako ochronę przed wpadnięciem do szczeliny stosowano kilkumetrowe tyczki (!!!), które uczestnicy wyprawy trzymali idąc przez lodowiec licząc na to, że w razie wpadnięcia do szczeliny uda im się zahaczyć tyczką o krawędzie szczeliny i uniknąć dłuższego lotu****. W każdym razie niezależnie od sposobu góra została zdobyta*****, wyobraźnia wielu żądnych przygód ludzi-pobudzona, i pobudzenie to popycha ludzi do osobliwych zachowań i drapania się tam gdzie nas nie swędzi do dziś.
| Pomnik dra Paccarda, z bardzo przyjemnym widokiem |
*Warun, jak nam powiedziano, był, a nie było to zupełnie oczywiste-jak na tę drogę byliśmy raczej późno w sezonie. Szczęśliwie ostatnia zima była dość śnieżna. Swoją drogą wspominam o tym telefonie jakbyśmy rutynowo dzwonili po np. pizzę. Jakieś podobieństwa pewnie dałoby się wskazać, niemniej podstawowa różnica była tylko taka, że normalnie nie wyczekuje się z taką uwagą i podekscytowaniem czy pizza na pewno jest i czy jutro na pewno uda się ją zjeść.
**Co jest o tyle może dziwne, że raczej nie obawiano się duchów zmarłych alpinistów, bo alpinistów jeszcze nie było.
***Przyznam, że tu mogę się okropnie mijać z prawdą i może to dotyczyć zupełnie innej wyprawy (prawdopodobnie na Grossvenedigera-przyp. J.), ale co tam, dygresja ciekawa, to ją uczynię i tak. Poza tym na malowidłach z epoki wspinacze mają w rękach długie tyczki, prawdopodobnie do podpierania się i wyszukiwania szczelin, ale kto tam wie, do czego jeszcze.
****Niestety, nie jest znana skuteczność tej metody, niemniej jeszcze nie słyszałem o tym, by sprzęt dla tyczkarzy spełniał normy UIAA.
*****W sumie nie wspomniałem nic o drodze, którą pierwsi zdobywcy szli, a która to droga o jeden lodowiec w lewo od tego, którym mieliśmy iść my. Obecnie lodowiec jest tak spękany, że przejście nim jest niemożliwe, co czyni naszą planowaną trasę najbliższą pierwszej drodze.
*****W sumie nie wspomniałem nic o drodze, którą pierwsi zdobywcy szli, a która to droga o jeden lodowiec w lewo od tego, którym mieliśmy iść my. Obecnie lodowiec jest tak spękany, że przejście nim jest niemożliwe, co czyni naszą planowaną trasę najbliższą pierwszej drodze.
Dzień 5: Aklimatyzacja to podstawa
Parking przy tunelu pod Mont Blanc (1250m)-środkowa stacja starej kolejki na Aiguille du Midi (2414m)-Refuge des Grands Mulets (3051m)
Choć dzień zaczynał wielkopomną akcję, poranek był klasycznym konfliktem półkul. Jedna była słusznie podekscytowana ("O rany! Ale fajnie! Idziemy na Mont Blanc!"), choć druga nie podzielała tego entuzjazmu ("SPAĆ!"). Druga półkula musiała jednak ulec i jeszcze po ciemku zajechaliśmy na punkt startowy-parking pod tunelem Mont Blanc (1250m)*. Tam, co warte odnotowania, zjedliśmy najlepsze śniadanie na
całym wyjeździe**, bo przygotowywane łącznie z zakupem produktów w całości przez siebie, by o godzinie 5:05 ruszyć do góry. Pierwsze ok. 1150m podejścia do środkowej stacji starej kolejki na Aiguille du Midi (2414m) prowadzi najpierw przez las modrzewiowy, zza
których to modrzewi co jakiś czas przebija się wielka biel***, na którą
mieliśmy już niebawem wejść, potem przez trawiasto-kamieniste zbocza góry, z
których widać też było dolinę i czuć było zdobywaną wysokość. Należy
przyznać, że rozgrzewka na Aiguille d'Argentière dała efekty, bo wspomniane 1150m
podejścia pokonaliśmy w raczej niezłym**** jak na nas czasie 2:20.
| Aiguille du Midi (3842m) i stara stacja kolejki |
Jakiś czas odpoczęliśmy, skręciliśmy za ścieżką mocno w prawo i już niedługo byliśmy na lodowcu*****. Pewną atrakcją było to, że mimo ogromnych mas lodu dookoła nie miało się wrażenia bycia daleko od cywilizacji-ot, rzut oka w prawo i widać wioski w dolinie. Poza tym lodowiec, jak lodowiec, trochę dumałem nad skutecznością kilkumetrowych tyczek w asekuracji lodowcowej, ten jednak lodowiec miał dla nas specjalną atrakcję-pole seraków! Jestem świadom, że chodząc po lodowcach w różnych częściach globu wyszukiwanie się w takich labiryntach się zdarza i jest jedną z głównych lodowcowych rozrywek, niemniej na czymś takim miałem okazję być po raz pierwszy i jak dotąd jedyny. Rozrywka przednia-trójwymiarowy lodowy labirynt z pięknymi widokami w dół, na dolinę, i w górę, na wiszące seraki. Teoretycznie były tu czyjeś ślady, ale szybo się urywały, pozostawiając nam całą zabawę. Powinni taki zrobić w Zakopanem! Gdyby oczywiście, coś nie mogło na człowieka zlecieć, co też -razem z rosnącą temperaturą-skutecznie nas pośpieszyło.
Z końca pola seraków do
schroniska było już blisko w poziomie i 300-350m w pionie (po -a kysz!-
coraz bardziej rozmiękłym śniegu). Pod schronisko dotarliśmy koło 11:30 po godzinie podejścia z pola seraków i tu kolejne, drobne acz zabawne zaskoczenie. Jako że schronisko leży na szczycie sterczącej z lodowca skały, podejść do niego można jedynie ścieżką ubezpieczoną łańcuchami, co też ochoczo zrobiliśmy i po kilku minutach, jeszcze przed południem, już zaczęliśmy odpoczywać przed kolejnym dniem.
Tu chciałbym wspomnieć o samym schronisku i zacząć je głośno wychwalać, jego urok, to, że w szczycie sezonu spało tam łącznie 10 osób z gospodarzem, który na deser zaserwował nam tartę cytrynową******, no i toaletę z niezapomnianymi widokami (zwłaszcza w dół). Ale głośno go wychwalać jednak nie będę, bo po prostu mi to nie pasuje do jego kameralnej, spokojnej atmosfery.
*Tak właściwie trasę tę można było zacząć z trzech różnych punktów: poza parkingiem można było startować bezpośrednio z Chamonix (z wysokości ok. 1000m), choć to uznaliśmy za niepotrzebny dodatkowy wysiłek, albo też wjechać kolejką na Aiguille du Midi i wysiąść na stacji pośredniej na wysokości 2310m, by stamtąd przetrawersować do idącej z dołu ścieżki, ten wariant jednak uznaliśmy za niedopuszczalne oszustwo.
**Z ozorkami!
***Widać było lodowiec Glacier des Bossons, schodzący na wysokość (uwaga) 1300m.
****'Paaanie!
Zapie*rzało toto jak małe parowozy poszczute psami'-przygodnie
napotkany pasterz. Inna rzecz, że na podejściu i tak wyprzedził nas
jeden jegomość z nartami na plecach.
*****Nie licząc przejścia bez raków
przez kilka pól śnieżnych, co jest wykonalne (pierwsi zdobywcy sobie
jakoś radzili, a i my przeżyliśmy), ale czego jednak nie polecam.
******Gospodarz zdecydowanie prowadzi w rankingu na najmniej dostępne miejsce serwowania tarty cytrynowej.
Dzień 6: Biała Góra
Refuge des Grands Mulets (3051m)-Mont Blanc (4809m)-Refuge des Grands Mulets (3051m)-Parking przy tunelu pod Mont Blanc (1250m)
Nie wiem, o której wstaje się idąc drogą normalną na Blanca*, ale my wstaliśmy chyba jakoś koło wpół do pierwszej**. Nie da się jednak ukryć, że przed nami było 1800m podejścia na dużej jak na Alpy wysokości, zaś robienie tego w rozmiękającym od słońca śniegu na pewno nie należałoby do przyjemności, a i niejedna szczelina mogłaby się zechcieć niełaskawie otworzyć.
| Nie mam zdjęć nocy (zresztą, nie byłyby zbyt ciekawe), więc wrzucam ilustracyjną szczelinę z zejścia |
Wstawanie, jedzenie śniadania i wychodzenie nie tylko nasze, ale chyba wszystkich gości schroniska charakteryzowała niemrawość, ale jednak żwawa-gotowi do wyjścia ze schroniska byliśmy koło 1:30, a jakieś 15 minut później staliśmy wyszpejeni w pełnym rynsztunku lodowcowym u podstawy schroniskonośnej skały i zaczęliśmy się gramolić pod górę.
| Tamtędy droga. Podczas podejścia było tylko trochę ciemniej. |
Ciemno było choć oko wykol. Miało to dwie zasadnicze przyczyny: po pierwsze była noc***, po drugie baterie w latarce Jarka prawie się wyczerpały. "Ale jak to się wyczerpały"-zapytacie-"to nie wzięliście zapasowych?". Ano wzięliśmy-odpowiemy, wtedy jednak zapytacie "dlaczego ich nie zmieniliście?". Ano bo nie pasowały-odpowiemy i tu można by sprawę zakończyć, ale prawdopodobnie sprowokujemy pytanie "ale jak to?". Ano tak to, że Jarek nie sprawdził jakie właściwie baterie ma w czołówce i wziął jako zapasowe inne będąc zadowolonym, że przecież ma zapasowe baterie. Tutaj po stronie pytających może nastać pewna konsternacja, którą chcę jednak wykorzystać do posunięcia relacji dalej, by uniknąć kolejnych żenujących pytań. W każdym razie jako że Jarek na podejściach na lodowcu co do zasady szedł pierwszy****, dostał moją czołówkę by skutecznie wyszukiwać drogę, ja zaś z jego pomigującą w konwulsjach czołówce dreptałem z tyłu i wobec tego wszem zaświadczam, że było ciemno choć oko wykol. Amen.
| Tu już 4:51 i jasno |
I tak otoczeni przez zimno i ciemność pięliśmy się w górę, w ogóle tego nie zauważając. Osobiście nie zauważałem praktycznie niczego, poza swoimi ospale, acz nieustannie przebierającymi nogami i świetlistym punktem kilkanaście metrów przede mną będącym moim bratem. Coś zaczęło być widać koło 4 i okazało się, że kawałek jednak uszliśmy-byliśmy tuż przed le Grand Plateau na wysokości koło 3900, więc mieliśmy już mniej więcej połowę drogi za nami i całkiem niezłe tempo. Od tego momentu nastąpiło jednak spowolnienie powodowane wysokością-Jarka zaczęło odcinać już teraz, mnie dopiero godzinę później przy połączeniu się naszej drogi z drogą standardową na wysokości koło 4220m, gdzie z naszej skromnej i mało uczęszczanej ścieżki weszliśmy na ludzką autostradę, którą co chwila przewijały się karawany. Tam poczuliśmy również, że ciemność zmieniła się w zimno czyniąc dotychczasową temperaturę jeszcze bardziej paskudną, z drugiej strony miło było w końcu zobaczyć świat. A był piękny.
Już jakiś czas temu zrozumieliśmy, że wejście na taką górę polega przede wszystkim na dreptaniu, dreptaliśmy więc dalej. O 5:35 minęliśmy sławny schron Vallot (4362m), będący miejscem wielu niesławnych scen*****, ale dreptaliśmy dalej. Poczuliśmy, bardzo dobrze nawet, namiastkę chodzenia na dużych wysokościach-trudności z łapaniem oddechu, płacenie za każde potknięcie czy nieregularność w narzuconym sobie rytmicznym kroku półminutową zadyszką. Dreptaliśmy dalej. Karawany wchodziły i schodziły, a my z nimi wielką autostradą grani.
Co mogę napisać o byciu na szczycie... Fajnie było! Zimno paskudnie, ale niewątpliwie fajnie. Widoki, choć powietrze nie było tak czyste jak na Aiguille d'Argentière, też niczego sobie. Znowu mogliśmy się napatrzeć na będące w oddali włosko-szwajcarskie superczterotysięczniki, na Chamonix gdzieś daleko w dole, ponadto jako że wszystkie te widoki były tym bardziej zamglone, im niższe, wdzieliśmy w pewnym sensie własną wysokość. Na dachu Europy zatem nie tylko byliśmy, ale też zdecydowanie czuliśmy, że na nim jesteśmy.
Na szczycie spędziliśmy nieco ponad dwadzieścia minut (zostalibyśmy dłużej, ale zimno) i zaczęliśmy znowu dreptać, tym razem jednak w stronę szczęśliwie wspieraną przez grawitację, nie wspominając o euforii szczytowej. Mogliśmy się przy okazji teraz napatrzeć na wszystkie fragmenty lodowca, które umknęły nam w ciemności wejściowej. Nawet skakaliśmy przez jedną szczelinę, co dostarczyło nam niemałych emocji-w drodze wejściowej przeszliśmy się po moście śnieżnym, teraz jednak, gdy cały lodowiec był w słońcu, ochota na przejście się nim nieco nam przeszła. Temperatura zresztą zmieniała się płynnie, acz zdecydowanie-ze szczytu początkowo wygonił nas mróz, zaś kilometr niżej powoli pozbywaliśmy się kolejnych warstw odzieży.
| Autostrada szczytowa, tym razem w dół |
Jest jednak jeden element zejścia, który zapamiętam na pewno na długo-moje dość średnie samopoczucie. Jakby pragnienie, ale niemożliwe do zaspokojenia, lekki ból głowy, ale jakiś taki inny. Dopiero wieczorem wpadłem na jakże genialną myśl, że mimo aklimatyzacji doświadczyłem łagodnych objawów choroby wysokościowej (rozpoczęła się dopiero na zejściu i nie wpłynęła prawie w ogóle na moją wydolność ani percepcję), ale w trakcie byłem nieco skołowany i nie miałem pojęcia, co się ze mną dzieje. Z tej przyczyny zatrzymaliśmy się nawet na chwilę we wspomnianym Vallocie, w nadziei, że odpoczynek trochę mi pomoże. Zamiast tego mogliśmy popodziwiać obecny w środku syf i zadać sobie pytanie, jak odpoczynek w tak zaśmieconym miejscu ma niby wpłynąć pozytywnie na samopoczucie. Zdjęć nie mamy, ale nic nie straciliście. Ulgę przyniósł dopiero odpoczynek w schronisku, do którego doszliśmy koło 11:40. Tam miałem okazję nieco się wyzbierać i cóż-uznaliśmy, że popołudnie jeszcze młode, po co więc tu zostawać, skoro można wieczór spędzić na kempingu z prysznicem przy butelce wina? Tym samym koło 13 zaczęliśmy znowu dreptać.
| Grand Mulets z innej perspektywy |
Moje samopoczucie poprawiało się z każdą chwilą i zejście przebiegało bez przeszkód. Niesieni nogami i dobrym humorem już koło 14:45 dotarliśmy do pośredniej stacji starej kolejki na Aiguille du Midi i zaczęliśmy mniej przyjemną dla nóg, kamienistą część zejścia. Miło było jednak znów nacieszyć się zielenią i innymi kolorami przyrody-niby nie widzieliśmy ich nieco ponad 30 godzin, ale dużo się w naszych głowach działo w tym czasie. Coś się jednak zmieniło.
Do samochodu dotarliśmy koło 17, po pokonaniu tego dnia ok. 1800m podejścia i 3550m zejścia. Kawał dobrej, górskiej roboty. Chyba nawet nam w jakimś sensie potrzebnej.
*Przez schronisko Goûter, jakby się kto pytał.
**Dla statystykofilów: ustanowiliśmy tym samym do dziś niepobity rekord naszego wczesnego wstawania w górach. Pytanie od kiedy się już wcześnie wstaje, a od kiedy jeszcze zarywa noc, pozostaje otwarte.
***Najprawdziwsza prawda!
****W sumie nigdy o tym nie wspominałem, ale uprzedzając pytania, na zejściu po lodowcu Jarek co do zasady szedł drugi, choć zasada ta bywała chyba częściej łamana.
*****Tym, co nie wiedzą, wyjaśniam: jest to blaszana budka z kilkoma pomieszczeniami i ekologiczną toaletą, służąca za schron awaryjny dla bardziej pechowych górołazów. Przy załamaniach pogody i różnych innych problemach niejednemu uratowała życie. Schron bywa jednak regularnie nadużywany, w tym przez Polaków, jako zwykłe, ale darmowe miejsce noclegowe w drodze na szczyt. Ze względu na to, że nie wszyscy bywalcy schronu zachowują odpowiednią kulturę, a nie ma komu tego pilnować, wewnątrz zalega masa śmieci i innych nieczystości-dość częstą przyczyną zatrzymania się w schronie są problemy z chorobą wysokościową.
******Nota statystyczna: w chwili zdobycia nasz najwyższy szczyt, obecnie nasz najwyższy zdobyty szczyt, mój i Jarka siódmy w Koronie Europy i pierwszy w Koronie Ziemi.
****W sumie nigdy o tym nie wspominałem, ale uprzedzając pytania, na zejściu po lodowcu Jarek co do zasady szedł drugi, choć zasada ta bywała chyba częściej łamana.
*****Tym, co nie wiedzą, wyjaśniam: jest to blaszana budka z kilkoma pomieszczeniami i ekologiczną toaletą, służąca za schron awaryjny dla bardziej pechowych górołazów. Przy załamaniach pogody i różnych innych problemach niejednemu uratowała życie. Schron bywa jednak regularnie nadużywany, w tym przez Polaków, jako zwykłe, ale darmowe miejsce noclegowe w drodze na szczyt. Ze względu na to, że nie wszyscy bywalcy schronu zachowują odpowiednią kulturę, a nie ma komu tego pilnować, wewnątrz zalega masa śmieci i innych nieczystości-dość częstą przyczyną zatrzymania się w schronie są problemy z chorobą wysokościową.
******Nota statystyczna: w chwili zdobycia nasz najwyższy szczyt, obecnie nasz najwyższy zdobyty szczyt, mój i Jarka siódmy w Koronie Europy i pierwszy w Koronie Ziemi.







Komentarze
Prześlij komentarz