Busov (3.05.2013)


Rodniany, lipiec 2083

Słońce, góry, przygoda...

Dalej aż mi trudno uwierzyć, że na świecie zachowały się miejsca jak to-dalej ciche, dalej dzikie, odległe od zgiełku świata. Po prostu bomba!

Wybraliśmy się tu klubowo w pięciu chłopa i mamy, czego chcieliśmy-kawał męskiej przygody. Codzienne wyrypy, gotowanie na ognisku, zimno w namiocie, o ile nie nachuchamy zakupioną u miejscowych palinką (można i na trzeźwo, o ile wszystkich pięciu będzie chuchało w tym samym namiocie-też robi się gorąco). Dni płynęły, góry mijały nas pod stopami, człowiek trzeźwiał albo nie. Pewnego dnia nasze plany-nie pierwszy raz-okazały się dość optymistyczne i zmrok zastał nas przedzierających się dzielnie przez jakieś krzaki. Na miejsce noclegowe był jeszcze kawałek, ale że nikt po krzakach nie chciał spać, byliśmy dobrze zmotywowani. Coś w krzakach szeleściło. Może to nic dziwnego, w końcu przedzierało się przez nie pięciu chłopa, a oni zwykle w takich sytuacjach szeleszczą. Coś jednak dyszało ciężko. Ale to nic niezwykłego, pięciu chłopa torując drogę przez krzaki przecież ciężko dyszy. Tylko że coś też ziało ogniem. W sumie też nic nadzwyczajnego-pięciu studentów po ostrym kebabie też zieje ogniem. Kebaba jednak nie widzieliśmy od wielu dni, zaś gdyby ktoś go przemycał i się nie podzielił, narażał się na lincz ze strony wygłodniałych kolegów. Wściekli, szukając najmniejszych znaków zdradzających skrywanie czegoś przed resztą, wszyscy spojrzeliśmy po sobie: ja, Maurycy, Eustachy, Janusz, Zdzisław* i smok. Lustrowaliśmy się tak przez chwilę zanim doszło do nas, że coś jest jednak nie tak. Na nasze nieszczęście do smoka też to doszło i rzucił się z rykiem na nas, a my, ponieważ nie było niczego innego w okolicy, w krzaki. Teraz wszyscy szeleścili i dyszeli ciężko z jeszcze większym zaangażowaniem niż poprzednio, smok dalej ział też ogniem, ale do tego jeszcze na zmianę krzyczeliśmy "Ja pie#dolę, smok!". Nie myśleliśmy za bardzo o irracjonalności tego spotkania, uciekaliśmy. Smok, jako zwierz niezręczny, przeciskał się przez krzaki ciut wolniej od nas, ale niewiele, my zaś opadaliśmy z sił. Wypadliśmy na polanę. Eustachy zaproponował, by rzucić mu kebaba, na co wszyscy zgromili go wzrokiem, bo jak to tak pół wyjazdu go chował i się nie podzielił. Trzeba było jednak uciekać dalej. Na otwartej przestrzeni ustała nasza przewaga szybkości, nie ustała za to wściekłość smoka. Mógłbym zapytać retorycznie, co właściwie myśleliśmy wypadając na otwartą przestrzeń, ale jak napisałem, nie myśleliśmy nic. Nagle usłyszeliśmy jednak ostry krzyk "Biała, bierz go!" i zobaczyliśmy... właściwie to nic nie zobaczyliśmy. Ale po chwili smok podskoczył, ryknął potężnie jakby z bólu, po czym przystanął i zaczął powoli, warcząc i puszczając z pyska ostatnie iskry, wycofywać się w krzaki. Myśli powoli i nieśmiało wracały do zupełnie rozdygotanych ciał. Jedźcie do Rumunii, mówili, Rumunia dzika kraina, mówili, magiczna, nieco zacofana ale baśniowa, ale kurza stopa smok?! Te wzniosłe rozważania przerwał nam widok idącej z naprzeciwka postaci. Miała dobrze widoczny w ciemności gruby, biały wełniany sweter i niewiele więcej było widać. Postać gwizdnęła i nic nie dostrzegliśmy, chociaż poczuliśmy podmuch powietrza obok.
-Dobrze, Biała, wracaj do stada-powiedział do powietrza obok. Nic z tego nie rozumieliśmy. Poza tym, co właśnie powiedział, bo tego. że powiedział to po polsku, nie rozumieliśmy ani trochę.
 -To pan mówi po polsku?
 -A co to, rumuński pasterz nie może być Polakiem?
Smok, niewidzialne coś i rumuński pasterz będący Polakiem. Czego tu nie rozumieć?
 -Dobra, będziecie tak stać i patrzeć z rozdziawionymi gębami, a noc za pasem. Bacówka niedaleko, jak chcecie, to was ugoszczę.
Oczywiście przyjęliśmy propozycję z dużym entuzjazmem, przytłumionym jedynie ogólnym szokiem. Pasterz ruszył zdecydowanie w sobie znaną stronę z dużą energią, dbał by nas nie zgubić, ale nie dawał nam też wytchnąć. Jedynie na początku Zdzich starał się jakoś zagadać.
-A to coś, co tego smoka... No wie pan, co to było?
-Owca - odpowiedział pasterz tak jakby odpowiadał na pytanie, ile ma nóg i czy to, co świeci w dzień to słońce.
-Aaaach... Oooowcaaa - odpowiedział Zdzich jakby mówił "Taaak, tramwajem z tego szczytu na pewno dojedziemy do Workuty".
-No, owca! - uciął zniecierpliwiony trochę pasterz, jakby musiał znów tłumaczyć głupiemu to samo - tylko urojona... - dodał jednak za chwilę po cichu trochę do siebie, a trochę w przestrzeń.

Stado

*Będą to prawdopodobnie najmodniejsze imiona nadawane chłopcom w roku 2062. Albo i nie.

***

Niebawem doszliśmy do bacówki. Z zewnątrz wydawała się taka średnia, byliśmy więc nieco zaskoczeni, ile różnych pomieszczeń mieściło się w środku, część solidnie wkopana w ziemię. Zanim doszliśmy do pomieszczenia ze stołem, przeciskaliśmy się przez kilka zagraconych przedsionków. Nasz gospodarz szedł z przodu i wprowadzał nas z właściwą pasterzom prostotą w swe włości, z tyłu słyszałem zaś szemranie kolegów. Że jest ponoć legenda o wielkim matematyku, który rzucił wszystko i został rumuńskim pasterzem, by prowadzić stado liczne, lecz urojone i zgłębiać w karpackiej głuszy najskrytsze tajniki kohomologii. Kiedyś, gdzieś, obiło mi się to o uszy i wydawało mi się, że to tylko folklorystyczne bajanie zrodzone w bujnej wyobraźni braci studentów z początku wieku, przy wsparciu radosnej atmosfery wydziału i oparów bynajmniej nie absurdu. Niemniej, ciężko się było oprzeć pewnemu dziwnemu wrażeniu tego miejsca, nie wiadomo tylko, czy ze względu na osobowość gospodarza, absurdalność tej nocy, czy powciskane w zakamarki opasłe tomiszcza o K-teorii...
Nie śmieliśmy jednak pytać otwarcie pasterza, co właściwie pasie. Z wdzięcznością przyjęliśmy od niego potrawkę z niewiadomoczego i zapiliśmy bimbrem mocnym jak zbiór potęgowy... Skąd mi się wzięły te porównania? Bacówka jak bacówka, ale widziałem po twarzach towarzyszy, że zaczynają się czuć nieswojo. Zdzich, obalając kolejną hipo... szklankę znowu postanowił zagadać:
-A ze smokami to często tak sobie poczynacie?
-Eee tam-machnął ręką pasterz-zwierz może i rzadki, ale jednak zwierz. Silny i groźny, trochę zajęła mi tresura owiec, ale nauka nie poszła w las. W ogóle są nieco przereklamowane-czytaliście pewnie u Tolkiena, że taki powinien mieć pancerz i jedynie gdzieś tam czasem znajdzie się jakaś szczelina między łuskami. A ja wam mówię-jakby na potwierdzenie wychylił jednym haustem pół szklanki, ale nie widzieliśmy, czy to pełne czy puste-że dobre ugryzienie w zad zawsze daje efekt. Zawsze!
-Ale że jak do tego doszliście, tak pierwszego napotkanego smoka tak żeście gryźli?
-No... nie... Zresztą przy pierwszym napotkanym smoku smok był najmniejszym zmartwieniem-tu przerwał i zamyślił się, jakby znalazł się w innym miejscu i czasie-wśród jakichś odległych, głęboko skrywanych wspomnień, które nagle ze wspomożeniem bimbru wypłynęły na powierzchnię świadomości.
-Panie pasterzu, jest pan z nami?
-Jestem-odpowiedział po dłuższej pauzie pasterz-ale to dość osobliwa historia...
-No prosimy!
Pasterz przestał być skory do rozmowy, jednak w końcu zaczął ulegać naszym namowom.
-No dobra, jeśli tak wam zależy... Choć nie wiem, czy was to trochę nie wystraszy. Mnie by tam wystraszyło...
-Co takiego?
-Busov -powiedział i jakby w tym momencie noc jeszcze bardziej pociemniała, a z zewnątrz dało się słyszeć potężne grzmoty. Noc zapowiadała się bezchmurnie, ale wiadomo jak z tą pogodą w górach bywa. Niemniej wszyscy niemal momentalnie wytrzeźwieli i wpatrzyli się w pasterza?
-Może pan powtórzyć?
-Busov -rzekł nieco pewniej pasterz, ale noc znów na chwilę pociemniała, i znów odezwały się grzmoty, również nieco pewniej. Korciło, by prosić go o kolejne powtórzenia i patrzeć, co się dzieje, ale mogłoby się wtedy zrobić już zupełnie ciemno wewnątrz, o ogłuchnięciu od grzmotów nie wspominając. Tymczasem o dach bacówki zaczęły bić coraz szybciej krople deszczu.
Spojrzeliśmy po sobie. Busov jak to Busov-statystycznemu Polakowi pewnie nie mówiło to nic, my jednak jako zaprawieni w bojach górołazi coś tam wiedzieliśmy. Że to najwyższy szczyt Beskidu Niskiego, jest na Słowacji i jako jedyny szczyt w tym paśmie przekracza 1000m n.p.m., ma ich bowiem całe 1002. Żaden z nas tam nie był, ale jakoś nie mieściło nam się w głowach, co niby miałoby być w tym szczycie niezwykłego.
-Busov, tak... Coś pan tam przeżył, działo się tam co takiego?-zagaił po krótkiej przerwie na rozmyślania Janusz.
-Może i coś... a może i nic takiego...

***
Mapa tym razem z mapa-turystyczna.pl

Archiwalne zdjęcie z 3.05.2013 roku: Mikołaj, Kuba, autor, Jarek, Cyryl i Chybamarcin

To miała być normalna górska wycieczka*... a tak właściwie to nie. Planował ją Jarek i zakładał, że trasa będzie długa, więc miała być popieprzona. Był to przedostatni dzień na majówce Klubu Turystycznego Ekonomistów TRAMP, czyli ostatni cały dzień na wyjeździe, Jarek postanowił go więc honornie wykorzystać i już od poprzedniego dnia zaczął słowem i flaszką przekonywać do chwały, jaka spłynie na zdobywców Busova po 48-GOTowej trasie. Nad ranem policzyliśmy tych spośród śmiałków, którzy ocaleli po poprzednim wieczorze. Po ostatecznej łapance było nas sześciu: Jarek, Mikołaj, Cyryl, Kuba, Kolega Którego Imienia Nikt Nie Pamięta (zwanego dalej Chybamarcinem) i ja**. Mieliśmy jeszcze siłę zapozować do groźnego zdjęcia wyjściowego i ruszyliśmy. Szliśmy przez Regietów dumnie niczym szlachta, choć po noclegu nam słoma z tego i owego niechybnie wychodziła. Kontemplowaliśmy beskidzkoniskie łąki i wzniesienia, aż doszliśmy do granicy, którą mieliśmy iść jakiś czas na zachód. Zaczynało tu się też pierwsze poważne podejście i sielanka natychmiast prysła, zastąpiona przez dyszenie sześciu żądnych GOTów chłopa. Mikołaj pobiegł przodem i tyle go na razie było widać, za nim po dłuższym odstępie parował do przodu Jarek, rozgrzany na Drodze Penińskiej, którą szedł ostatnie tygodnie i motywowany przez odczuwane na jego plecach oddechy pozostałych czterech. Nie mógł zwolnić, bo dyszą, a dyszący nie mogli zwolnić, bo głupio tak zostać w tyle. W ten sposób wszyscy wbiegliśmy na Obicz (788m) i skończyliśmy pierwszy etap wycieczki. Słomę wyłażącą z tego i owego zaczął zastępować niczym nieokiełznany testosteron i następne szczyt graniczne-Trzy Kopce (734m) i Płaziny (825m) staranowaliśmy, choć ten ostatni drapiąc rękami w glebie na kawale stromego podejścia.



W końcu zeszliśmy na Słowację, kierując się na Wyżny Twarożec, ale że Beskid Niski na Słowacji to zadupie wśród zadupi tego świata i "tam nawet wrony zawracają", zawróciliśmy i my. A może tam doszliśmy, tylko miejscowość była tak mała, że nie było jej wcale?... Wszystko jedno, bo tak naprawdę nie zawróciliśmy, tylko skręciliśmy. Na Busov. Minęliśmy źródło mineralne gdzie woda sodowa uderzyła nam po nozdrzach i zaczęliśmy pracowicie piąć się w górę.

Słowacja

Już na tym etapie wiadomo było, że dopadnie nas burza i rzeczywiście-zaczęły na nas padać pierwsze krople deszczu. Ale nic to, prognozy były przecież mieszane, poza tym prawdziwy Tramp byle burzy się nie boi. Większość z nas zapobiegliwie założyła jednak coś przeciwdeszczowego, i słusznie. Burza dopadła nas w środku podejścia, i była to burza bardzo zwyczajna -ot, popadało, trochę pogrzmiło i przeszło. Zostawiła po sobie nieco błota, ale nie za dużo. Idąc na dziko przez las powinniśmy się byli utopić, a tu nic z tych rzeczy. Doszliśmy w końcu lekko mokrzy, ale mało wzruszeni do przełęczy między Jaworzyną (914m) a Busovem, skąd już prosto na szczyt.


Przełęcz

Euforia szczytowa była wprost proporcjonalna do wysokości góry-szału nie ma, ale i tak było lepiej, niż gdzie indziej w okolicy. Teraz jednak dopiero rozejrzeliśmy się po sobie i mogliśmy ocenić krajobraz po bitwie. Mimo, że burza nie była wielka i względnie szybko przeszła, powstrzymała dzisiejszą eksplozję testosteronu. Zamiast niej na swoich twarzach odbijała się szarość pogody, pod spodem zaś kryło się coraz bardziej widoczne znużenie. A do noclegu jeszcze bardzo daleko.


Zrobiliśmy kilka zdjęć szczytowych, uśmiechnęliśmy się do złej gry i rozpoczęliśmy mozolne zejście. Kolejnym większym przystankiem miała być wieś Cigel'ka, zamieszkana w dużej mierze przez Romów. Fakt ten rodził w głowie różne scenariusze dotyczące naszej przyszłości, zaczęliśmy obstawiać, ile dzieci będzie za nami biec. Jak się okazało, niepotrzebnie.

Nastroje marne, uśmiechy tylko do zdjęcia

W pewnym momencie zaczęło się robić ciemniej. I jeszcze ciemniej. A nawet jeszcze ciemniej. Nerwowo spojrzeliśmy na zegarki-okolice 16. Wtedy nerwowo spojrzeliśmy w kalendarze-maj. I nerwowo spojrzeliśmy na szerokość geograficzną-49 stopni 24 minuty szerokości północnej. Wiedzieliśmy już na pewno, że coś jest nie tak, ale dalej nie wiedzieliśmy, dlaczego. W tym momencie nastał grzmot. Nastał, bo nie było to pojedyncze uderzenie pioruna, tylko piorun w trybie ciągłym, jakby płyta w chmurach się zacięła. No i przy okazji zaczęło walić żabami z nieba, ale nie tak jak podczas pierwszej burzy, tylko już na poważnie. We wszechogarniającym huku i zlewie wszyscy instynktownie zaczęli biec w dół, ślizgając się w błocie, byle tylko uciec z lasu. Przez coś, co stawało się wielki górskim bajorem rozświetlanym blaskiem ciągłym błyskawic uciekało wszystko: my, dżdżownice, mrówki, sarny, wilki, cyganie, niedźwiedzie, norweska kapela balck-pagan-metalowa, no i wspomniany smok też. Ale i smok to nic... kolega kątem oka widział nawet uciekający fortepian***.



Nie wiadomo, ile tak naprawdę tak wszyscy uciekaliśmy. Zegarki pokazywały kilkanaście minut, ale podejrzewaliśmy, że mogły zwolnić ze strachu. Faktem jest jednak, że gdy w końcu wyglądało, że najgorsze za nami i nieśmiało wyglądaliśmy spod przemoczonych kapturów, oczom naszym ukazała się tabliczka wjazdowa Cigel'ki. Nie mieliśmy jednak żadnych problemów z cyganami-w końcu nawet oni się pochowali i po ulicach hulał jedynie wiatr i słabnący deszcz. Miejscowość wydawała się w tę pogodę wyludniona i szliśmy przez nią jak przez postapokaliptyczne ruiny, z wysiłkiem podnosząc przy każdym kroku buty napełnione wodą. Gdzieś z boku zajaśniało nam światełko: sklep! Po wejściu okazało się, że nie dość, że jest sucho (stan, o którym przez ostatnią godzinę zapomnieliśmy), to jeszcze sprzedawczyni uraczyła nas herbatą. Ekstaza nie miała granic, ale okazało się, że nie dla wszystkich. Do sklepu nie wszedł Kuba. Siedział smętnie na zewnątrz, pozwalając, by krople w drodze z nieba na ziemię bez przeszkód robiły sobie przystanki na jego kapturze i nosie. Wtedy Kuby nie znałem, ale kolejne lata rzuciły na ten obraz inne światło: to ten Kuba? Zdobywca GSSwCPT**** i kilku idiotyków? Ten Kuba, przykład TRAMPa niezmordowanego? A oto siedział tam wtedy i jego bezruch wołał o ratunek. Nie ruszyliśmy mu oczywiście na pomoc od razu-w końcu co ciepła herbata, to ciepła herbata-ale po chwili wiedzieliśmy, że oto mamy motywację, by iść, wrócić i żyć-pomóżmy Kubie!

Po wypiciu herbaty i gorących podziękowaniach dla gospodyni wyszliśmy może dalej z cieknącymi gaciami, ale znów napełnieni wigorem. Kubo, ty nasza twarzy***** depresji, nie oceniamy, ale też nie akceptujemy! Do Polski, ojczyzny naszej! Jak nie pójdziesz, to Cię pogonimy-i poganiać zaczęliśmy różnymi niezawodnymi zachętami np. "z nami się w szkole nie napijesz?" czy "kto będzie odświeżał USOSa, jak nie ty?".


Przejście do Polski trzeba było jednak znaleźć. Zgodnie z mapą-zamiast iść szlakiem, należało odbić w lewo i wejść na Przełęcz Pułaskiego (743m), a tam już po drugiej stronie droga, cywilizacja i kraj suchością płynący. Po tej stronie mimo nadziei drogi jednak nie było, o innych powyższych aspektach nie wspominając. Z impetem wbiliśmy się w pierwszą linię krzaków, dość żwawo przez drugą i z widocznym wysiłkiem przez trzecią. Krzaki jednak napierały dalej, a posiłki nie nadchodziły. Brnęliśmy pod górę coraz wolniej, ale nadzieja nie umierała. Dopiero gdy krzaki zaczęły nam się wdzierać do nosa, zrozumieliśmy, że to już koniec.

Mikołaj nie wytrzymał.
-Noż motyla noga******, tyle idziemy i tak ma się to kurczę skończyć? Co za popapierniczona trasa! Jarek, ty huncwocie! Ty ułożyłeś tę jeszczepolskaniezginęłą trasę! Pierniczę to i zwę nieświeżym kalafiorem!
Jarek, mimo, że krzaki zdejmowały mu właśnie okulary przygotowując się do zjedzenia mózgu, nie pozostał dłużny kompanowi.
-Co to kurczę pietruszka za niesubordynacja? Mapy, bednarzu perfumowany, nie umiesz czytać? Ja tu zapylam, trasę układam, piersią własną bronię was przed smokami i fortepianami, a ten mi tu będzie planum idealnae zayebisstum podważać?! Warchoł i chochoł, ot co!
Zaczęli się tak przerzucać wyzwiskami, aż krzaki stanęły. Nie wiedzieliśmy, co robić-byliśmy w szoku, jak bogaty mają zasób słownictwa i to bez alkoholu, niemniej mimo że krzaki zaczęły się nieśmiało wycofywać, dyskusja groziła wysadzeniem lasu i katastrofą ekologiczno-dyplomatyczną (byliśmy przecież w strefie nadgranicznej, miło całego szengeństwa). Próbę ułagodzenia sporu podjął Cyryl.
-SPOKÓJ! SPOOOOOKÓÓÓÓÓÓUUUÓÓJ! URRRRRWA MAĆ! JA P********Ę! ROZJ*****Ę TE WASZE J******E PYSKI JAK SIĘ K******A NIE ZAMKNIECIE! URRRRRUUUAAGHHAAAMMMGGGHNIAHNIAHNIAH! ŻRYJ PAPRYKARZ!
Krzaki zaczęły uciekać w bezładzie, toteż Cyryl zechciał podejść do skonfliktowanych kolegów i pomóc im w zaprowadzeniu pokoju, najpierw w sobie, później między nimi, a wreszcie na całym świecie. Przypatrywaliśmy się temu z niepewnością, kątem oka zauważyliśmy jednak lukę między krzakami.

Przełęcz! Łatwo nie będzie, ale spróbowaliśmy, nie mieliśmy nic do stracenia. Chwyciliśmy Jarka i Mikołaja za kudły*******, Cyryl szczęśliwie szybko podchwycił temat ("GDZIE SIĘ K****Y WYBIERACIE???") i nagłym zrywem dokonaliśmy niemożliwego.

Ojczyzna

Polskie, matczyne powietrze jakby przywróciło nam zmysły. W naszych sercach zagościł zapowiadany przez Cyryla pokój i wiedzieliśmy, że już nic nie przeszkodzi nam w dotarciu na nocleg, ani chłód wieczora, ani woda w butach, ani przelewające się co chwila przez drogę wartkie strumienie. Schodziliśmy w promieniach zachodzącego słońca, które na ostatnie minuty dnia wyłoniło się spod chmur i czuliśmy się epicko. Nawet wtedy, gdy po kilku(nastu?) kilometrach takiego marszu nogi zaczęły nam epicko wchodzić w tyłki.


Do szkoły przyszliśmy późno, ale warto było. Byliśmy witani trochę jak bohaterowie wracający żywi z ciężkiej bitwy, trochę jak duchy z innego, górskiego świata. Niewiasty mdlały, flaszki czekały, a do pryszniców można się było dostać bez kolejki. Ale to wszystko nic w porównaniu do wreszcie pełnej miski. Nie ważne nawet, czego, ważne, że pełnej********.

Tylko z lasu dobiegały dalej jakieś dźwięki. Coś pomiędzy rykiem wielkiego gada, szelestem krzaków i Sonatą Księżycową.

*Statystycznie 45% opisów wycieczek górskich zaczyna się od tych słów.
**To znaczy i byłem tam, i nie pamiętam imienia Kolegi Którego Imienia Nikt Nie Pamięta, ale jest to Chybamarcin.
***Tutaj ponownie zagrzmiało potężnie nad bacówką.
****Główny Szlak Sudecki w Całkiem Przyzwoitym Tempie
*****Mam nadzieję, że Klub Przyjaciół Wołacza jest usatysfakcjonowany.
******Sformułowanie, tak jak niektóre następne, zmienione.
*******Właściwie jako że ciągnęliśmy już reanimowanego Kubę wychodzi na to, że razem z Chybamarcinem nieśliśmy we dwójkę trzy osoby. Sam nie wiem, jak to się stało, ale tak było!
********Z kronikarskiego obowiązku wspomnę jednak, że wspomniane niewiasty bardzo o nas zadbały i miski wypełnione były czymś bardzo smacznym, nawet jeśli nie pamiętam, czym dokładnie.

***

EPILOG

Pasterz skończył swą opowieść już dawno, flaszkę (pierwszą i dziesiątą) również, na stole była jednak kolejna i trwała, jak noc za oknem. Pasterz cały czas spoglądał na gości z iskierkami w oczach, choć zarówno oczy, jak i iskry bardzo zmętniały. Eustachy, który podwoił się już wszystkim oczach, osunął się podwójnie na ziemię, wydając przy tym dwa głuche dźwięki. Florian zaciekle walczył z ogórkiem o to, kto kogo zje a kto kogo zwróci. Maurycy grał z Andrzejem w szachy, a Janusza zaczęły dookoła stołu gonić kohomologie, którym znudziło się spokojne bytowanie w przestrzeni Banacha. Nie było mu łatwo, co rusz potykał się o którąś z urojonych owiec, a dwa razy o Eustachego (czy może po razie o każdą jego kopię), który z tej okazji zwrócił dwukrotnie. Zbych, zwisając z sufitu głową w dół powiedział, że on to p******i i odlatuje do ciepłych krajów. Nawet smok, który nie wiadomo skąd wziął się przy stole opróżnił kolejny kieliszek i westchnął:
-No, na Busovie było ciężko... ale tej nocy też nie ma lekko.
Po tych słowach polał następną kolejkę.

Komentarze

Popularne posty