Jak zostałem rumuńskim pasterzem (Suhard i Rodniany 28.06-4.07.2014)


W jakiej rzeczywistości żyjemy?

Odpowiedzi mogą być różne, ale jedna z odpowiedzi tyle prostych, co oczywistych, jest taka, że w akurat takiej, jaka jest. Rzeczywistość z definicji jest jedyna* i choć ktoś może sobie wymyślić rzeczywistość alternatywną, zazwyczaj nie wykracza ona poza czyjąś wyobraźnię. Tym większym okazało się moje zaskoczenie, gdy podczas opisywanego wyjazdu odkryłem nie tylko że rzeczywistości alternatywne istnieją naprawdę, ale nawet żyjemy w jednej z nich, podczas gdy rzeczywistość główna przemyka gdzieś tam, obok**. A było to tak...

Mapy sponsoruje, jak zwykle, przede wszystkim kompass.de

Wyjazd w Karpaty od kilku lat stał się naszym stałym elementem przygotowawczym do wyjazdów w góry wyższe, tak było i w roku 2014***. Jako że ostatnie dwa lata byliśmy w Karpatach ukraińskich, tym razem wstępnie padło na rumuńskie. Jarek, który tradycyjnie wyjazd organizował, na cel obrał Góry Rodniańskie jako najwyższe w Karpatach Wschodnich i ogólnie dość znane, oraz Góry Suhard jako góry do powyższych przylegające i przyjemnie łąkowate. Ale mogły by pewnie być którekolwiek inne - jeśli chodzi o góry Rumunii trudno źle wybrać.

Poza tym do Rumunii zawsze przyjemnie się wraca.

*Dla uproszczenia zakładam, że dzicy fizycy z nowoczesnymi teoriami głosu nie mają, a krowy są w kształcie kuli i poruszają się ruchem harmonicznym.
**W chwili czytania tego tekstu prawdopodobnie po prawej.
***Na rok 2019 był to (niestety!) ostatni taki rok, ale może tradycja ta kiedyś powróci.

Dzień 1 (Katowice-Kraków-Tarnów-Borșa)
Początkowo były pewne wątpliwości, czy wyjazd się odbędzie, namawianie innych wyraźnie nam nie szło, KTE TRAMP tym razem nie dopisał jeśli chodzi o wsparcie zasobami ludzkimi. Ostatecznie okazało się jednak, że ruszymy w może i naprędce zebranym, lecz całkiem pokaźnym pięcioosobowym gronie: poza Jarkiem i mną jechała też Monika (poznana przeze mnie w połowie kwietnia podczas wyjazdu wspinaczkowego na Kalymnos), Gaba (koleżanka tejże, poznana przeze mnie kilka tygodni później) i Krzyś (kolega z uczelni, który wykazywał zainteresowanie górami, a przede wszystkim jechania z nami).

Pięciu wspaniałych, w tym plecak.

Jako że tym razem mieliśmy jechać do miejsc odległych, lecz cywilizowanych*, zdecydowaliśmy się na podróż samochodem, która zajęła nam cały dzień. Krzyś przyjechał do Katowic poprzedniego dnia, a koło 4 mieliśmy ruszyć na wschód w kierunku Krakowa. I tu nastąpiło jedyne opóźnienie tego dnia - Gaba, która po niezbyt przespanej, acz ponoć miło spędzonej nocy zorientowała się, że koło 5 chcemy ją zgarnąć i poprosiła nas o krótkie odroczenie transportu. Następnie spakowała się w rekordowym tempie i dalej będąc w stanie nietrzeźwym dosiadła się do nas koło 6. Podobno niczego nie zapomniała. Dalsza podróż przebiegła bez opóźnień, mimo postojów w Tarnowie (po Monikę) i gdzieś na Węgrzech (te niebieskie linie na mapie to rzeczywiście rzeki, ale na szczęście są tam też promy). Do Borșy dojechaliśmy bardzo późnym popołudniem/wczesnym wieczorem, by jeszcze rzutem na taśmę zdążyć zjeść pizzę w jedynym jeszcze czynnym lokalu w mieście.

Borșa. Zdjęcie wątpliwej urody, ale jedyne zrobione tego dnia.

*Przynajmniej względnie.

Dzień 2 (Borșa - Iacobeni (837m) - Vf. Iacob (1322m) - M. Tarniţa (1542m) - Vf. Fărăoane (1715m) - bezimienny grzbiet (1587m))*


O rany! Jesteśmy w Rumunii!

W sumie nie wiem, co to za budynek, ale Rumuński.

Ten kraj chyba zawsze będzie budził we mnie ciepłe uczucia. Nic się tym razem specjalnego nie stało, chodzi chyba o klimat miejsca - jest ogólnie sympatycznie, otoczenie jak w Polsce 5-10 lat temu, wrażenie odludności jak w wiosce w górach, z tą różnicą, że nie ma się poczucia bycia na uboczu cywilizacji - jest się w jej sercu. Tylko to nieco inna cywilizacja jest.

Cywilizacja inna, ale jednak europejska.

Po obudzeniu się i pójściu koło 6 rano na autobus, którego rozkład zwyczajowo Jarek wyciągnął z kapelusza**, pojechaliśmy do Iacobeni, skąd koło 9:30 ruszyliśmy i mieliśmy powoli, przez 5-6 dni, wracać. Była to miejscowość mniejsza od Borșy, ale na swój sposób podobna - zagubiona między górami, będąca częścią tej samej rzeczywistości i w sercu kontr-cywilizacji karpackiej.

Iacobeni City Center

Dość szybko opuściliśmy teren zurbanizowany i weszliśmy w jedną z dolin Gór Suhard, od których mieliśmy zacząć wędrówkę. Oczekiwania były różne - z różnych źródeł nasłuchaliśmy się o wszechogarniającej zieloności tych gór***, ale też o hordach bezpańskich psów, ze względu na które należałoby wziąć ze sobą zbroję. Humory jednak dopisywały i po pewnym czasie kroczenia doliną zaczęliśmy piąć się w górę wyraźną ścieżką odchodzącą w lewo, by po jakimś czasie (przed 12:30) wejść od razu w pasmo łąk.


Psów nie było. Zieloność - tak. Owładnęła nami od razu po wyjściu z lasu, lecz żeby uzyskać lepszy ogląd sytuacji, przystanęliśmy dopiero na grani.
 
Góry za nami - Oușoru (1637m)

Góry przed nami - M. Tarniţa (1542m), dalej z prawej Vf. Fărăonae(1715m)

Góry dalej przed nami - Rodniany

Psów dalej nie było, były za to owce, krowy, pasterze, tyłek mojego brata i brak psów. I gór, i zieloności po horyzont w każdą stronę - niby nie wydaje się to takie bardzo niezwykłe, ale aż ciężko to piękno oddać.

Góry Bystrzyckie

Góry Kelimeńskie

Wiem, że tym razem jest dużo zdjęć, ale nie mogłem się powstrzymać.

Dalszą część dnia szliśmy granią na północ, delektując się słońcem, zielonością**** i wolnością. Mogę jedynie odnotować fakt krótkiego rozdzielenia się przez nas niedługo przed noclegiem - chwilę po 16 piękna część grupy poszła bezpośrednio na nocleg (niedaleko drogi po północnej stronie Faraona), brzydsza wdrapała się jeszcze na Faraona, najpierw na łysy przedwierzchołek, potem na obrośnięty kosówką (ale taką do przejścia) szczyt główny. Zadowoleni byli wszyscy. Spotkaliśmy się trochę po 17 i rozbiliśmy obóz.

Zdjęcia obozu się nie zachowały, ale to mniej więcej tu.

"Gdybym mogła się kiedyś reinkarnować, to chciałabym być koniem wypasanym za zboczach gór Suhard"
Gaba


*Dużo nazw sczytywanych z mapy niskiej jakości i niepewnych
**Autobus przyjechał nawet punktualnie, co było miłym zaskoczeniem.
***I właściwie wszystkich w tej części Rumunii
****Poważny kandydat do najczęstszego słowa relacji.

Dzień 3 (bezimienny grzbiet (1587m) - Vf. Bitca Tirșului (1548m) - M. Sveitaria (1562) - Șaua Diecilor (1400m) - Vf. Omu (1932m) - bezimienne miejsce (~1600m))


Ruszyliśmy dalej koło 8:30. Chociaż zadowoleni byli wszyscy, nie byliśmy jednak tak samo zmęczeni. Jak wspomina Monika:

"(Monika): Pamiętam, że któregoś dnia czułyśmy się już tak zmęczone i styrane, że uznałyśmy z Gabą, że rano pójdziemy do strumyka i zrobimy sobie taką długą, porządną toaletę. Ale wygoniły nas krowy.
(Autorum Bloggum przeprowadzający wywiad) Pamiętam. Ale to było po pierwszym dniu przecież.
(Monika) (...) no faktycznie.
"
Krowa ilustracyjna.

Poza tym przez większość dnia niewiele się działo - żeglowaliśmy dalej po morzu traw, najpierw na północ, potem za zachód, krajobraz leniwie przesuwał się koło nas. Tak przeszliśmy przez grzbiet Szwajcarii*, zaś potem od przełęczy Diecilor razem z trawami zaczęliśmy falować i my, i falowaliśmy coraz wyżej i  wyżej - najpierw przez Vf. Diecilor (1631m, koło 13:20), potem przez Vf. Pietrele Rosii (1773m, koło 14:20), by w końcu chwilę przed 16 wdrapać się na najwyższą górę trawy w okolicy - Vf. Omu (1932m)

Przejście na zieleńszą stronę życia.

Łąki Szwajcarii i Vf. Omu (1932m) z dalsza.

Vf. Fărăonae(1715m) od drugiej strony. Ja wiem, że dużo zdjęć, ale jak tu ich nie wstawiać?

(Tutaj mała dygresja świadcząca trochę, jakie to są góry-podczas wejścia na Omul widzieliśmy jakichś  ludzi którzy chyba nie wypasali zwierząt, a weszli w celach rekreacyjnych na szczyt. Poza tym innych turystów podczas całego naszego przejścia przez Suhard nie stwierdziliśmy, a i pasterzy w sumie też nie za wielu. Choć krów, owiec i koni już tak.)

Przedpodejście na Omula (tak naprawdę na Vf. Diecilor)

Omul (1932m) z bliższa

Podejście na Omula, póżny gotyk. Przy okazji widoczna jest niemal cała trasa tego dnia.

Skłamałbym mówiąc, że widoki z Omula wywarły na nas jakieś niesamowite wrażenie - okazało się, że choć góra całkiem się w paśmie wybija, to widoki nie wnosiły wiele nowego do tego, co obserwowaliśmy do tej pory - morze traw, góry po horyzont w każdym kierunku, i spokój, ale swojski i cywilizowany, a nie dziki jak np w Czarnohorze**. Innymi słowy mówiąc, było pięknie.

Szczyt i Rodniany

Na szczycie zostaliśmy jakieś pół godziny, po czym rozpoczęliśmy zejście. Plan pierwotny tego dnia był bardzo ambitny, dojść na przełęcz Rotunda, ale że wszystkim dzień zaczął się już dłużyć, koło 17:30 znaleźliśmy przynajmniej czterogwiazdkową miejscówkę na namioty*** i zalegliśmy. Sielanko trwaj.


Oddamy jednak na chwilę głos relacjom uzupełniającym:

"Nauczyłam się, że cellulit to tylko wymysł, bo wystarczy jeden solidny wycisk by pozbyć się go na cały sezon"
Gaba

Gaba ucieszona z magicznego znikania cellulitu.

*Nie wiedzieć czemu, jak coś jest zielone i malownicze, to od razu wyzywają od Szwajcarii. Zawistnicy.
**Nie tak znowu tak dalekiej, chociaż zobaczyć byłoby ciężko.
***Miejsce płaskie koło drogi, z pięciogwiazdkowym widokiem na zachód słońca za Rodnianami i ze stale zasilanym strumieniem korytem dla krów w niedużej odległości.

Dzień 4 (bezimienne miejsce (~1600m) - Przełęcz Rotunda (1271m) - Șaua Gajei (1721m) - Lacul Lala Mare (1815m) - Lacul Lala Mică (1920m) - Vf. Ineu (2279m) - Lacul Lala Mică (1920m))


Wyszliśmy koło 7:45 i dojście do wczorajszego celu - przełęczy Rotunda - zajęło nam jeszcze dwie godziny. Co warto wspomnieć, były to dwie godziny kontynuacji sielanki, przepełnionej dryfowaniem po łąkach, widokami na Rodniany, mijaniem nielicznych gospodarstw, końmi przebiegającymi drogę i w końcu myślami, jak w przyszłym wcieleniu zostać takim koniem.

O koniu mowa.

Na przełęczy Rotunda (oddzielającej Góry Suhard od Rodnianów, o czym może warto wspomnieć) zatrzymaliśmy się na dobrą godzinę. Jest to miejsce turystycznie względnie popularne - można dojechać tu drogą gruntową i udać się w Rodniany, jest też schronisko i barek, z którego skorzystaliśmy i my. Kupiliśmy ser i piwo, a uraczeni zostaliśmy też palinką (moc na oko 60%). Następnie udaliśmy się w tym 'popularniejszym kierunku' - w Rodniany.


Na początku wszystko wyglądało podobnie*: łąki podobne, sielanka podobna, widoki też, choć tu zaszła pewna zmiana - zamiast widzieć Rodniany przed sobą, widzieliśmy Góry Suhard za sobą. Po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że mimo bardziej turystycznego charakteru tych gór jest tu bardziej pusto, nie ma bowiem tylu gospodarstw (i zwierząt gospodarczych). Nie to, żeby nie było w ogóle, ale jednak był to sygnał, że wchodzimy do parku narodowego.

Znajdź 5 różnic.

Turystów było też nadzwyczaj mało, ale po ok. 3,5h marszu okazało się, że tak się nam tylko wydawało. Doszliśmy wtedy na przełączkę Șaua Gajei (1721m) na grzbiecie, wzdłuż którego szliśmy, i trafiliśmy na wycieczkę szkolną. Dalej weszliśmy w dolinę i choć ludzi znowu ubyło, wrażenie pozostało, bo jacyś jednak byli. Swoją drogą był to chyba jedyny dzień, kiedy widzieliśmy innych turystów na szlaku.


Właściwie wejście w dolinę** było momentem, kiedy faktycznie poczułem, że jestem w innych górach. Trudno powiedzieć, od czego to zależało, ale zrobiło się od razu dużo bardziej (zachodnio)tatrzańsko. Z tą może różnicą, że poza kosówką rosły rododendrony. No i nie było takich tłumów. Sielanka w każdym razie trwała w najlepsze.

Vf. Ineu (2279m)

Bezimienny szczyt (2179m) i Lala Mare (1815m)

Czy wspominałem o napastujących nas rododendronach?

Mniej więcej przy wejściu do doliny postanowiliśmy się rozdzielić - piękniejsza część wyprawy miała w swoim tempie dojść nad staw Lala Mică*** (1920), gdzie mieliśmy założyć obóz, zaś brzydsza część miała plan wejść**** jeszcze tego dnia na górującego nad doliną Ineula (2279m), będącego swoją drogą drugim najwyższym szczytem tych gór, po czym zejść do części pięknej i dokończyć rozbijanie obozu. Cóż można dalej powiedzieć - plan się udał*****, mieliśmy znowu okazję popodziwiać piękne widoki na otaczające nas z każdej strony Karpaty, ze szczególnym uwzględnieniem Marmaroszy i dalszej części Rodnianów. No i mieliśmy też kupę szczęścia, bo następnego dnia tak różowo nie było, a przynajmniej tak mówiły prognozy.

Szczyt. Góry, góry wszędzie!

Rodniany, ciąg dalszy. Widoczny na środku hen daleko Pietrosul (2303m), najwyższy w Karpatach Wschodnich, po prawej na jeszcze dalszym planie Marmarosze.

Został mi jeszcze jeden cytat Gaby, trochę nie wiem, kiedy go przytoczyć, więc może teraz:

"Na tym wyjeździe chyba każda minutę odpoczynku byłam w stanie wykorzystać na drzemkę"
Gaba

Czy te oczy mogą kłamać? Bo spać na pewno.

*Autor sam nie wie, czego się niby spodziewał, ale liczył przynajmniej na fanfary i konfetti.
**Niestety nie znalazłem informacji, jak się nazywa, ale to ta na północny wschód od Ineula
***Prawda, że piękna nazwa?
****Również w swoim tempie.
*****Nasze czasy, dla kompletności: z Șaua Gajei 1h nad Lala Mică, 45 minut na szczyt i 30 minut z powrotem.

Dzień 5 (Lacul Lala Mică (1920m) - Șaua cu Lac (2140m) - Șaua Ineului (2223m) - Vf. Omului (2135m) - Vf. Gargalau (2159m) - Șaua Gărgălău (1907m))


Wiać i padać zaczęło jeszcze poprzedniego dnia wieczorem. Pochowaliśmy się do namiotów, zrobiliśmy sobie coś do jedzenia i poszliśmy smacznie spać ciesząc się, że jak dotąd jesteśmy susi. Radość była tyle beztroska, co chwilowa, bo dobrze wiedzieliśmy, że następnego dnia już tego stanu nie utrzymamy.

Wspomniany wieczór w obozie nad Lala Mică (1920m)

Prognozy rzeczywiście się potwierdziły i gdy zaczęliśmy w chmurach przechodzić przez kolejne przełęcze pod Ineulem (Su Lac i Ineului) dla nikogo nie było zaskoczeniem, że chętnych na wejście na szczyt dzisiaj już nie ma. Ruszyliśmy od razu na podobno piękną główną grań Rodnianów. Trochę wiało, trudno powiedzieć, żeby jakoś szczególnie mocno padało (może czasem), ale siąpiło cały czas z niewielkimi przerwami. I tak szliśmy. I siąpiło. I siąpiło. I wiało. Ale też siąpiło. A kolejne warstwy przemakały. I siąpiło.

Najlepsza widoczność tego dnia. W związku z tym tym razem będzie mniej zdjęć.

Na pewno nie pomogło nam zgubienie się w okolicach Vf. Omului - szczyt jest zwornikiem kilku grani, choć w chmurze widoczna była tylko jedna, oczywiście ta niewłaściwa. Szliśmy w złą stronę raptem kilkanaście minut (plus powrót), ale to wystarczyło, by wywrzeć wpływ na nasze morale. W końcu na przełęczy Gărgălău kolektywnie stwierdziliśmy, że mamy dość i koniec z tym chodzeniem w g(uzik)warunkach. Tak naprawdę przełęcz była akutat jednym z dość dogodnych (i wcale niewielu) miejsc do wycofu z grani, ale dość też jak najbardziej mieliśmy. Rozbiliśmy obóz, pozamykaliśmy się w swoich namiotach i dalsze wydarzenia miały różną dramaturgię, w zależności od namiotu.

W naszym brzydszopłciowym namiocie zastosowaliśmy standardową procedurę ze standardową w takich sytuacjach nerwowością - trochę się trzęsąc zrzuciliśmy z siebie mokre ubrania, założyliśmy co kto miał suchego, zrobiliśmy herbatę, potem obiad, znowu herbatę i powpełzaliśmy już mniej nerwowi do śpiworów.

W namiocie pięknopłciowym zastosowano równie standardową, co odmienną procedurę-zaczęto od powpełzania do śpiworów, po czym czekano na cud. Taktyka okazała się skuteczna, gdyż cud pod postacią herbaty zrobionej w namiocie brzydszopłciowym i przyniesionej przez autora rzeczywiście się zdarzył. Poza tym miały ponoć miejsce bardzo dramatyczne wyjścia na stronę, na szczęście bez strat własnych. Traumy jednak chyba nie było, bo jak wspomina Gaba*:

"Oczywiście dobrze wspominam (...) bieg z Mini** z namiotu i do namiotu oraz nielegalną herbatę o której nie wiem czy mogę wspominać"
Gaba

Tutaj następnego ranka z legalną herbatą.

A skoro mowa o wyjściach na stronę, nie mogę nie wspomnieć o swoim własnym. Miało miejsce nieco później, gdy deszcz przestał padać, wiatr przestał wiać, a człowiek się już trochę wygrzał  w śpiworze. Na pewno nie brzmi to tak doniośle jak powinno, ale chyba nigdy nie miałem tak pięknego widoku ze strony. Koniec dygresji.

*W tym momencie widać, że posty nie zawsze piszę zgodnie z kolejnością widoczną dla odbiorcy.
**Moniką (przyp. tłum.) 

Dzień 6 (Șaua Gărgălău (1907m) - Cascada Cailor (~1300m) Stațiunea Borșa (845m) - Borșa)


Nie pisałem dotychczas nic o rzeczywistości bądź alternatywności rzeczywistości, bo i trudno o tym pisać, dopóki nie zaczną się dziac jakieś dziwne rzeczy. Ale tego dnia zaczęły - rzeczywistość po prostu się rozdwoiła. A było to tak: dzień miał być piękny, ale gdy wstaliśmy, góry były dalej spowite przelewającymi się chmurami. Oniryczny krajobraz został dopełniony przez materializujące się z mgły owce podążające za trawą obiecaną. Cała przyroda krzyczała we mnie swym cichym, tajemniczym pięknem. I wtedy podjąłem decyzję - zostaję. Zostaję i zostaję rumuńskim pasterzem. Odziałem się w wełniany pasterski sweter, wziąłem kij i poszedłem przed siebie. Później, przez wiele lat przemierzałem bezkresną łąkoprzestrzeń, liczyłem urojone owce i zgłębiałem najbardziej sekretne tajniki wypasu i matematyki. Tym przygodom z pewnością poświęcę kiedyś książkę, ale tak to się zaczęło.

Historyczny moment. W tle Vf. Galațului (2048m)

Jednak obok powyższego, miało miejsce jeszcze jedno osobliwe zdarzenie. Otóż w tym samym momencie zacząłem zastanawiać się, co by było, gdyby za moimi plecami Jarek nagle krzyknął na mnie "Przestań się opiertralalalać, ogarnąłbyś herbatę!". Mógłbym wtedy zostać wyrwany z przemieniającej mnie i wszystko kontemplacji i faktycznie zacząłbym robić herbatę. Potem zjadłbym ze wszystkimi śniadanie, ciesząc się dużo lepszą niż poprzedniego dnia pogodą i wziął udział w naradzie. Pewnie ustalilibyśmy, że trzeba się wycofać już teraz, bo nie wiadomo, jak daleko udałoby się nam przejść tego dnia granią, a przez kolejne dni miało znów padać, i to coraz bardziej. Pewnie zaczęlibyśmy schodzić, zachwycając się pięknymi okolicznościami przyrody, delektując się pożegnalnymi widokami na Marmarosze i zachwycając się mijanymi grotami, wodospadami (Cascada Cailor) i cudami architektury rumuńskiej*. Przechodzilibyśmy też koło kilku drzemiących pasterzy, zupełnie nieświadomi skrywanej przez nich prawdy...

Tu np. Krzyś delektujący się widokiem na Marmarosze.

Wtedy stało się coś jeszcze dziwniejszego, czego nie mogłem przewidzieć. Rozmyślania te oddzieliły się ode mnie i zaczęły żyć własnym życiem - zupełnie tego nieświadom stworzyłem alternatywną rzeczywistość! I choć nie była prawdziwa, to zaczęła być, i żyję w niej, choć jest alternatywna. Także, drogi czytelniku, jeżeli to czytasz, jest niestety duża szansa, że również żyjesz w rzeczywistości alternatywnej, którą wykreowałem podczas niewinnych, wydawałoby się, pasterskich rozmyślań. W smutnej i nijakiej rzeczywistości, w której rumuński pasterz jest po prostu rumuńskim pasterzem i nie skrywa w sobie żadnych tajemnic, a gdy drzemie na łące, to drzemie na łące i po co drążyć temat. Przykro mi.

Sceptycy. Główni sprawcy rzeczywistości alternatywnej.

Tymczasem zejście do Stațiunea Borșa zajęło nam niecałe trzy godziny i stanęliśmy przed (nietrudnym w tych stronach) problemem złapania stopa do Borșy. Stopa złapaliśmy na dwa razy i właśnie się zastanawiam, jak w sposób twórczy napisać, że reszta dnia upłynęła nam po prostu leniwie nie mając żadnego cytatu Gaby na podorędziu. Jako że jestem w kropce, napiszę jedynie, że wszyscy żyli (jak dotąd) długo i szczęśliwie, tylko Pietrosul stoi dalej tak, jak stał. Niezdobyty**.

Pietrsoul (2303m) z Borșy

Z drugiej jednak strony to w ogóle się nie zdarzyło, snułem się bowiem po bezkresnej, rodniańskiej łące i werbowałem pierwsze owce do urojonego, choć licznego stada, mojego odtąd stałego towarzystwa. Choć ze strony trzeciej*** to się jednak zdarzyło, bo tak jak i ty, czytelniku, ja też żyję w rzeczywistości alternatywnej, choć w przeciwieństwie do ciebie jestem tego świadom i płaczę za nią**** jak za rajem utraconym.

Chlip chlip.

Opuszczanie raju. Zdjęcie ilustraycjne.

*Cud polegał na tym, że mogło stać coś tak brzydkiego.
**Niniejszym jest to trzecia góra, która trafiła na (nie)sławną listę "Ja tu jeszcze wrócę".
***Tak naprawdę nie ma trzeciej strony, nawet w topologii algebraicznej, o ile mówimy o orientacji rozmaitości.
****A tak naprawdę to nie, ale nie mówcie tego mojemu pasterskiemu alter ego, które nomen omen kolejnego dnia trochę się przez ten cały zapowiadany deszcz przeziębiło.

EPILOG - dzień 7, 8 i kolejne.


Gdy wstaliśmy rano, wiedzieliśmy, że zasadniczo przez większość dnia czeka nas ucieczka przed deszczem. I tak było, niemniej by umilić sobie tę ucieczkę, zwiedziliśmy po drodze kilka miejsc: Vișeu de Sus, Ieud i Poienile Izei, gdzie w pierwszej zobaczyliśmy m.i. stację marmaroskiej kolejki górskiej (Mocatnicy), a w kolejnych sławne maramroskie drewniane cerkiewki*.


Deszcz czasem padał, czasem nie, po ucieczce z Karpat na Węgry nie było już jednak po nim śladu. Zatrzymaliśmy się tak jak dwa lata wcześniej w Tokaju, tym razem jednak przyjechaliśmy dość późno i przekonaliśmy się, że nie jest to dobry pomysł - o ile wina można napić się do późna, to zjeść coś niekoniecznie**. Kolejny dzień to długa podróż powrotna do Warszawy przez Koszyce (gdzie na lotnisku wysiadł Jarek), Bardiów (gdzie nie wysiadł nikt albo wszyscy by zwiedzać, w zależności od tego, jak na to patrzeć), Tarnów (gdzie wysiadła Monika) i Kraków (gdzie wysiadła Gaba), w końcu umordowani, lecz bardzo dobrze najedzeni*** dojechaliśmy do Warszawy dnia jeszcze kolejnego koło 2 w nocy.

A kolejne dni?

Kolejne dni upłynęły na kurowaniu się z przeziębienia, szukaniu lepszego schronienia dla mnie i mych owiec, pierwszych rozmyślaniach na istotą wszechłąki i ćwiczeniach z zastosowań ciągów spektralnych. Ale to inna rzeczywistość...

A mogło być tak pięknie.
*Dokładniej: cerkiewki din Ses (tłumaczenie nieznane) i Narodzenia Matki Bożej w Ieud oraz cerkiew św. Paraskewy w Poleine Izei, dwie ostatnie wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO, zaś do ostatniej jechaliśmy dość przygodowo po konkretnych wertepach i w strugach deszczu (pamięć może mi to lekko koloryzuje, ale wertepy i przygoda były na pewno). Tak naprawdę zdążyliśmy przez te lata zapomnieć, które cerkiewki widzieliśmy, ale na szczególne uznanie zasługuje Jarek, który po nielicznych zdjęciach (i godzinach ich wykonania!) był w stanie zidentyfikować konkretne cerkiewki spośród dobrych kilkudziesięciu w okolicy. Iście detektywistyczna robota, wielki szacun!
**Zostaliśmy szczęśliwie poratowani zupą rybną, ale z dużym trudem na nią zdążyliśmy.
***W Koszycach akurat nie, ale na każdym kolejnym przystanku miejscowi częstowali nas tym i owym, na dwóch ostatnich prawdopodobnie że za przywiezienie ich córek żywych.

Komentarze

Popularne posty