Bezkresy Ötztalu (9-14.07.2014)


Nad Ötztalem zaległy chmury*.

Niebo o kolorze ołowiu przysypanego śniegiem zawisło ciężko nad górami. Wisiało już tak od dobrego tygodnia i miało wisieć jeszcze długo, każdego dnia przytłaczając ziemię coraz bardziej. Co jakiś czas wydawało z siebie opad - a to deszcz, a to śnieg, czasem po prostu zbliżało się bardziej do gruntu pod postacią nieprzyjaznej mgły.


My zaś niezmordowanie szliśmy - po szarych kamieniach koloru nieba, brodząc w raz mokrym, raz zmrożonym śniegu, po największym w Austrii zagłębiu lodowców, wyglądając kresu Ötztalu**. A kresu nie było***.


I pomyśleć, że w słońcu byłaby to taka miła wycieczka. Ale i tak było fajnie.

Nieświadomy sponsor map ten co zwykle, z niewielkim dodatkiem tego, co zwykle.

*Tak naprawdę nad niemal całymi Alpami Wschodnimi.
**Notka o Alpach Ötztalskich: jest to, jak sama nazwa wskazuje, grupa górska w Alpach Wschodnich skoncentrowana wokół doliny Ötztal. Znajdują się na granicy Austrii i Włoch****, ale można też powiedzieć, że w całości w Tyrolu. Co warte odnotowania-choć jest to druga w Austrii i czwarta w Alpach Wschodnich grupa górska co do wysokości, to jest tam największe w całych Alpach Wschodnich skupisko lodowców. Porządnych trzytysięczników jest tam też całkiem sporo - z pierwszej dziesiątki najwyższych szczytów Austrii w Alpach Ötztalskich jest 6, a z pierwszej dwudziestki aż 14 lub 15, w zależności od pomiarów (i tyle też jest tam szczytów powyżej 3500m).
***Naszego też, na szczęście.
****My, o czym może nie wspominam dalej ale warto odnotować, eksplorowaliśmy te góry od strony austriackiej.

Dzień 1: Ołów
(Vent (1895m) - Martin Busch Hütte (2501m) - Similaunhütte (3019m))


W góry ruszyliśmy samochodem, po ledwie kilku dniach odpoczynku po rumuńskiej sielance*. Skład był podobny, choć ograniczony jedynie do brzydszej części poprzedniej wyprawy, czyli do Jarka, Krzysia i autorum bloggum. Poprzedniego dnia, po (?)** godzinach jazdy zameldowaliśmy się w Sölden. Ruch był niewielki, było ewidentnie po sezonie. Albo po pogodzie - nad Alpami Wschodnimi, jak zostało wspomniane we wstępie, zawisł potężny niż, który nigdzie się nie wybierał i mieliśmy jedynie nadzieję, że przez kolejne dni nie będzie padać zbyt mocno.

Przykładowy krajobraz i pogoda tego dnia.

Rankiem podjechaliśmy jeszcze kawałek do przysiółka Vent, leżącego w odchodzącej z doliny głównej*** dolinie Venter Tal. Był to niewątpliwie jeden z kresów cywilizowanego Ötztalu, będący jednocześnie początkiem naszych poszukiwań górskich wrażeń.

Vent

Zaczęliśmy iść koło 9:45. Ołów**** wisiał nad nami. Poza tym jednak nie było źle - nie mieliśmy szans zobaczyć wierzchołków okolicznych szczytów, ale przynajmniej nie padało. Droga była równa i szeroka, a my wchodziliśmy głębiej i głębiej w dolinę, coraz bliżej obcując z otaczającymi nas kolosami. Gdy po około 2h marszu zaczęliśmy dochodzić do Martin Busch Hütte, gdzie zrobiliśmy niedługi postój, sporadycznie widziane wcześniej płaty śniegu zaczynały powoli przejmować władzę nad krajobrazem.

Martin Busch Hütte

W dalszą drogę ruszyliśmy koło 12:30 i choć sielanka do tej pory była co najwyżej umiarkowana, to skończyła się zupełnie. Ołów nad nami zaczął dzielić się z nami zimnem i wilgocią i zaczęło siąpić. Ale szliśmy dalej. Po jakimś czasie pogoda znowu się poprawiła, za to trawy zaczęły ustepować miejsca kamieniom i niedługo weszliśmy na pierwszy na tej wyprawie lodowiec - Niederjochferner.

Dolina dojściowa do Niederjochferner (tutaj ukryty za kamieniem)

Tutaj okazało się, że im bliżej jesteśmy Włoch, tym lepsza pogoda. Prawie się przejaśniło... ale tylko prawie.

Tu akurat nawet nie prawie, a całkiem-całkiem. Widok na południe z Niederjoch tuż koło schroniska.

Do Similaunhütte, schroniska formalnie już włoskiego, choć nie było tego w ogóle widać*****, doszliśmy koło 14:45 i mieliśmy jeszcze całe popołudnie na odpoczynek i podziwianie okolicy. Podziwać nawet było co - o ile po stronie austriackiej ołowiane chmury zdawały się być tak stałą częścią krajobrazu, jakby wyrosły tu razem z górami, to po stronie włoskiej zobaczyliśmy (niemały!) kawałek błękitnego nieba, nie mówiąc o całkiem dobrym widoku na położony niemal półtora kilometra pod nami zbiornik wodny  Vernagt-Stausee****** i niektóre szczyty po włoskiej stronie. Była też nadzieja, że zobaczymy w pełnej krasie Similaun (3606m) - nasz jutrzejszy cel, a przy okazji jedną z piękniejszych gór w Alpach*******. Przejaśniało się coraz bardziej, ale ostatecznie musiała nam wystarczyć krasa niepełna.

Similaun (3606m)

**Nie wiem, ile jechaliśmy, ale na 16.10.2019 googlemapy pokazują ok. 9:30h.
***O dziwnie znajomej nazwie Ötztal.
****Omyłkowo nazywany czasem niebem.
*****W tym wypadku Południowego Tyrolu-kulturowo zmiany w kazdym razie nie było.
******Znane też jako Lago di Vernago.
*******Potrzebne źródło, ale tak słyszałem i uważam to za całkiem możliwe.

Dzień 2: Człowiek z Similaun
(Similaunhütte (3019m) - Similaun (3606m) - Similaunhütte (3019m) - Hauslabjoch (3279m) - dno doliny Rofental (2289m) - Hochjochhospitz (2412m))


Nie ma to jak zdobyć fajny szczyt z rana.



Przykładowy widok ze szczytu, w tym wypadku na wschód na Hintere Schwärze (3628m)

Przy wejściu na Similaun* nie przewidywaliśmy większych problemów - góra jest zasadniczo prosta, ot trzeba podejść ze schroniska 600m, przechodząc przez górne partie niezbyt trudnego ani niebezpiecznego lodowca Niederjochferner i tyle. Wejście zajęło nam koło 2:30h, zejście - trudno powiedzieć, mam trochę braków w dokumentacji. Ku naszej radości dobra pogoda z włoskiej strony nieco przeważyła tego dnia i widoki, choć nieidealne, były bardzo przyjemne, a Similauna dało się zobaczyć, przynajmniej z bliska. Gdy zeszliśmy pogoda dalej była całkiem w porządku, ale Similauna w całości już nie było widać. I tak już zostało.

Przykładowy widok z zejścia, Fineilspitze (3516m) w chmurach (nie w chmurach i z innej strony widoczny na 3. zdjęciu tego posta)

Po zejściu do schroniska wzięliśmy pozostawione tam rzeczy i poszliśmy w drugą stronę. Można by powiedzieć, że po prostu przeszliśmy do doliny obok, ale to nie wyczerpuje tematu. Pośrodku była bowiem przestrzeń.

My, przestrzeń i Similaun.

Zanim przejdę do opisu przestrzeni, chciałem zrobić dygresję na temat tytułu tego dnia. 5300 lat temu przestrzeń ta była bowiem mało przyjazna dla tzw. człowieka z Similaun (dla przyjaciół Ötzi), którego doczesne szczątki znaleziono tu w 1991 roku. Było to znalezisko bardzo głośne - Ötzi** okazał się być najstarszą znalezioną dotąd naturalną mumią. Stwierdzono, że miał ok. 40-53 lat***, był jak na dzisiejsze standardy niewysoki i ogólnie niewielki i wbrew oczekiwaniom nawet nie zamarzł. Ubrany był całkiem stosownie do miejsca, ale ktoś go ustrzelił z łuku. Podejrzewamy****, że zrobił to człowiek, ale otaczająca przestrzeń również wzbudziła nasze podejrzenia. Nie widzieliśmy co prawda nigdy przestrzeni strzelającej z łuku, ale kto tam wie, co dzieje się na kresach Ötztalu...

Jeden z kresów Ötztalu: ten, który zabił Ötziego.

Wracając zaś do opisu przestrzeni*****, pierwszą jej część, gdzie znaleziono wspomnianego człowieka z Similaun, stanowiło niemal 300-metrowe podejście na przełęcz Hauslabjoch, będącą w cieniu górującego tutaj Fineilspitze (3516m). Potem następowała przestrzeni część druga i właściwa - kilometrowe zejście na dno doliny Rofental przez lodowiec Hochjochferner. Przestrzeń, początkowo lodowa wymagająca związania się, potem kamienista wymagająca rozwiązania, ziała pustką. Jedynym znakiem cywilizacji była widoczna na granicy infrastruktura narciarska w rejonie Grawandu (3251m) po stronie włoskiej, jednak raczej nie była widoczna, o ile ktoś nie wiedział, gdzie patrzeć.

Przestrzeń: część II

W miarę zbliżania się do dna doliny nawet ten ślad cywilizacji przestawał być widoczny, zaczynał być za to inny - schronisko Hochjochhospitz (2412m), nasz dzisiejszy nocleg******. Jak się okazało, nocleg był to dość ludny*******, całkiem przytulny (mimo, że zostały dla nas miejsca już tylko w schronie zimowym), a co najważniejsze - wyposażony w (płatny, ale co z tego) prysznic! Niemniej to nie schronisko było prawdziwą osobliwością tego popołudnia, a drzewa - choć nieliczne, to jedyne widoczne z jakiej-takiej odległości na naszej całej trasie, poza startem i końcem.

Hochjoch Hospitz. Dzrzewa daleko na prawo poza kadrem, ale prawdę mówiąc nie ma czego pokazywać.

*Notka górsko-statystyczna: poza tym, że to góra wyjątkowo estetyczna, to jest też piąta najwyższa w Alpach Ötztalskich, siódma w Austrii, zaś na mojej osobistej liście najwyższych zdobytych gór w momencie zdobycia była na miejscu 5, obecnie (listopad 2019) na 13.
**Nie wspomniałem może, że się przyjaźnimy?
***Albo 5340-5353, zależy, jak liczyć.
****Nie mamy na to jednak żadnego przekonującego argumentu.
*****Nieuwzględniającego niestety jej umiejętności, w tym łuczniczych.
******Notka czasowa: wejście na przełęcz z Similaunhütte zajęło nam około 1:15h, może więcej, zejście na dno doliny Rofental - 2:15h, zaś wdrapanie się ze wspomnanego dna do Hochjochhospitz - jakieś 20-25 minut.
*******Kontrast między bezludziem dojścia a zatłoczeniem wyjaśnić raczej łatwo - najłatwiejsze dojście do schroniska, którym nie szliśmy nawet częściowo, to raptem kilka kilometrów spaceru dnem doliny z Vent.

Dzień 3: Białego Przestwór Oceanu
(Hochjochhospitz (2412m) - Brandenburger Haus (3277m))


Ze schroniska wyszliśmy przed 10 - późno, ale wiele dziś do przejścia nie było. Poza tym ponownie dał o sobie znać wiszący nad całą Austrią niż i pogoda nie zachęcała do wyjścia. Na ten przykład zupełnie nas zniechęciła do zdobycia Mittlereguslarspitze (3128m), który był szczytem zasadniczo bliskim naszej trasy i rozciągał się z niego dobry widok na różne Ötztalskie giganty. Ale prawdopodobnie nie tego dnia.

Miłe złego początki

Na początku podchodziliśmy po łąkach w boczną dolinę, we mgle i okresowej mżawce. Potem zaczęliśmy trawersować stoki Guslarspitze - droga stała się kamienista, czasem wąska i eksponowana, ale przede wszystkim okresowa mżawka ustąpiła miejsca śniegowi padającemu w trybie ciągłym. Stosunkowo szybko też ze ścieżki mokrej z leżącym na niej gdzieniegdzie śniegiem zrobiła się ścieżka niewidoczna, wymagająca torowania i grożąca ześlizgnięciem się w przepaść obok.

Złe miłego końce

Szliśmy jakiś czas przy coraz mniej sprzyjających warunkach, jakbyśmy znaleźli się w innym świecie. I rzeczywiście się znaleźliśmy - trawers w końcu się skończył, śnieg powoli przestawał padać, zaś przed nami roztaczał się biały ocean.


Nie wiedzieliśmy, czy przeszliśmy z życia do śmierci, czy ze śmierci do życia. W porównaniu z ponurym porankiem bezkres Kesselwandfernera, bo tak miał na imię biały ocean, rodził bardzo miłe odczucia, zwłaszcza estetyczne, mimo całego jego zimna. Związaliśmy się i zaczęliśmy płynąć. Z chmur powoli wyłaniały się okoliczne szczyty, stojące raczej gdzieś z boku niż górujące nad taflą lodowca, w pewnym momencie wyszło nawet słońce. Koło południa, po niecałej godzinie rejsu przez biały bezkres zobaczyliśmy najbardziej bajkową rzecz tego dnia, a pewnie i wyjazdu - schronisko Brandenburgerhaus*. Budynek był dość masywny, ale z oddali wyglądał niczym mała chatynka ledwie trzymająca się na skale pośród lodowego żywiołu wszędzie dookoła**. Szliśmy tam kolejną godzinę, pod koniec której znowu zaczęło padać.


Całość zajęła nam poniżej 4h, ale dostarczyła nam wystarczająco dużo wrażeń.

Jeżeli wrażeń dalej za mało, zawsze można jak Krzyś złapać czekan w zęby. Emocje gwarantowane.

*Schronisko to z pewnością wymaga dodatkowego opisu jako chyba najbardziej zjawiskowe w Alpach Austriackich. Nie jest najwyżej położone (tu palmę pierwszeństwa dzierży Erzherzog-Johann-Hütte pod Grossglocknerem), ale zajmuje solidne drugie miejsce i w moich oczach bezapelacyjnie pierwsze jeśli chodzi o otaczającą scenerię. Co do warunków: jest zimno,  oczywiście nie ma pryszniców, ale jest bardzo miły gospodarz. Schronisko jest otwarte jedynie dwa-trzy miesiące w roku (nie licząc całorocznego samoobsługowego schronu zimowego (Winterraumu)) i zasadniczo nie ma się co dziwić, że jedynie tak krótko.
**Schronisko widoczne m.i. na pierwszym i ostatnim zdjęciu z tego posta (UWAGA: to dwa różne zdjęcia są).

Dzień 4: Zaczarowana Kula Śniegu
(Brandenburger Haus (3277m) - Waende (3065m) - Langtauferer Ferner (~2900?)- Weisskugeljoch (3355m) - Langtauferer Ferner (~2900?) - Waende (3065m) - Brandenburger Haus (3277m))


Nie jestem pewien, kiedy zaczęliśmy ten dzień. Było to jednak na pewno wcześnie, dzień miał być najdłuższy i najtrudniejszy na całym wyjeździe*, a 'dziać się' zaczęło niemal od razu. Gdy wyszliśmy ze schroniska i związaliśmy się, musieliśmy się zmierzyć z ogólnie znanym koszmarem orientacyjnym, jakim jest lodowiec (w tej roli Gepatschferner) we mgle.

Niestety nie robiłem zdjęć, gdy nic nie było widać, bo nic nie było widać. To już jest zrobione dużo później, bo coś widać.

Sytuacja taka, zwana skądinąd tytułową Zaczarowaną Kulą Śniegu, prowadziła do tego, że choć naszym celem było iść początkowo po poziomicy (która szła łukiem), trzeba było iść trochę na azymut, a trochę na czuja - nie było za nic wiadomo, czy kolejny krok będzie w górę, czy w dół zbocza, dopóki się go nie zrobiło. Nie pomagał też śnieg, którego dopadało przez ostatnie kilka dni - przez to nie było czasem wiadomo, czy się idzie w górę, czy w dół nawet po zrobieniu kroku. Śladów z tej przyczyny oczywiście też nie było. Jako że prowadzenie przypadło mnie, kluczyłem z mapą i kompasem to w prawo, to w lewo, raz pod górę, a raz nie, zapadając się co jakiś czas**, a to wszystko udając i mając szczerą nadzieję, że wiem, gdzie nas prowadzę. I, zaprawdę powiadam wam, nie ma w tej sytuacji nic gorszego, niż dwóch marudów za tobą na linie, którzy pytają się ciągle, dlaczego nasz ślad jest taki krzywy, a dlaczego pod górę, jak miało być po poziomicy*** i w ogóle to gdzie oni są. Oby was Wujek Staszek Mistrz Ciętej Riposty pogromić raczył.

A tymczasem...

Mgła zaczęła się przerzedzać przed 7, i choć do tego czasu**** przeszliśmy już kawał lodowca, dalej zostało nam sporo przed nami. Koniec tego lodowca osiągnęliśmy koło 8:50, a jego kresem było urwisko, którym mieliśmy zejść jakieś 100 metrów z hakiem na lodowiec poniżej - Langtauferer Ferner, który spływał już bezpośrednio z celu tego dnia. Zejście, mimo ogólnie panującej stromizny (czasem przepaścistej) i zdecydowanej potrzeby uwagi, nie jest też jednak przesadnie trudne (powiedzmy, 0+ UIAA). Jest za to całkiem nieźle oznaczone (z góry - dużym kopczykiem, z dołu - wielką białą strzałką), a miejscami nawet ubezpieczone.

Gepatchferner wiszący nad Langtauferer Ferner. Tutaj widowiskowy serak, natomiast zejście jest tuż za prawą krawędzią zdjęcia i niestety niewidoczne (ojojoj).

Zapomniałem może wspomnieć, że od kiedy mgła ustąpiła, skończyły się narzekania z tyłu na linie. Trudno powiedzieć, jaki wpływ miała lepsza jakość wyznaczanego szlaku, a jake odsłonięcie się widoku na nasz dzisiejszy cel - Weisskugel***** (3739m), o równie wdzięcznej włoskiej nazwie Palla Bianca. Widok w każdym razie wart odnotowania.

Widok już 'z dołu'.

Po zejściu na Lagtauferer Ferner, co zajęło nam niecałe 40 minut, okazało się, że jesteśmy w piekle. Było przed 10, niebo się rozpogodziło i pracę zaczęła smażalnia ludzi i lodowców. Choć Weisskugel w całym swym pięknie był stąd cały czas widoczny i niemal na wyciągnięcie ręki, dalej przed rozpoczęciem ataku szczytowego trzeba było przejść na przełęcz pod nim niemal 2 kilometry. 2 kilometry niby mało stromego, ale nieustannego podejścia, 2 kilometry brnięcia w rozmakającym śniegu po kostki, zapadania się po kolana i głębiej, kluczenia między imponującymi szczelinami. 2 kilometry smażenia się żywcem. I były to dwa kilometry, które skutecznie zabiły naszą nadzieję na szczyt.

Białe piekło.

Na przełęcz Weisskugeljoch (3355m) dotarliśmy po dwóch godzinach, chwilę przed południem. najpierw padliśmy, potem powstaliśmy by napić się herbaty i pomyśleć, co dalej. Od szczytu dzieliło nas jeszcze 400 metrów w pionie stromego i nieprzetartego terenu śnieżnego, być może nieco technicznego i/lub lawiniastego. Choć patrząc na zegarek można byłoby próbować atakować kosztem powrotu na nocleg po nocy i rezygnacji z obiadu, decyzja w naszych głowach została podjęta chyba już wcześniej. Byliśmy wymięci i wypluci.

W tę właśnie stronę odechciało się nam iść.

Po solidnym odpoczynku odtrąbiliśmy odwrót. Kawał dobrej roboty jakim było założenie śladu okazał się robotą przynajmniej w tym momencie przydatną. Szło nam się oczywiście raźniej niż pod górę, ale chyba też raźniej, niż myśleliśmy. Być może ze śladu skorzystają przez następne dni inni radośni alpiniści, kto wie? W każdym razie mimo, iż po drodze****** spotkaliśmy kilka ekip, szczytu tego dnia nie zdobył nikt. A przynajmniej nikt od tej strony i nikt o rozsądnej porze.

Widok pocieszenia z Weisskugeljoch, między innymi na (chyba?) Hochvernagtspitze (3535m) i Fluchtkogel (3500m)

Powrót, mimo zmęczenia, przebiegł całkiem sprawnie - raz, że udało nam się odpocząć na przełęczy, dwa, że założony wcześniej ślad pozwalał zaoszczędzić sporo sił. Tym sposobem w godzinę dotarliśmy pod urwisko między lodowcami, po kolejnej byliśmy z powrotem na lodowcu Gepatchferner, zaś po jeszcze niecałych dwóch następnych wróciliśmy do schroniska. Pomimo poprawiającej się pogody nastroje były jednak cały czas mieszane, pod koniec dojścia poważnie (i bardzo żenująco) pokłóciliśmy się o poprawne chodzenie z liną po lodowcu. Dopiero pod wieczór, po obiedzie i przy piwie udało się wyciszyć spory i choć trochę ucieszyć się z tego, że choć szczytu nie udało się zdobyć i fizycznie dostaliśmy po tyłkach, przygoda jednak warta była świeczki.

Chmurny Szczyt (5897m)

*SPOILER ALERT: rzeczywiście taki był.
**We wnioskach z wejścia na Grossglockner (czy raczej Grossvenediger) pisaliśmy o wzięciu pod uwagę zastosowania rakiet w takich wypadkach (płaskie lodowce na sporej wysokości + niepogoda przez ostatnie dni). Jak widać, nie do końca uczymy się na błędach.
***Wspominałem może, że lodowiec i tak był z tych raczej płaskich? To wspominam.
****Niestety nie mam danych, o której wyszliśmy, ale pewnie między 5 a 6.
*****Właśnie się zorientowałem, że to pierwsze miejsce, w którym piszę, jaki był cel tego dnia, a przecież góra to nie byle jaka - trzecia najwyższa w Austrii i druga najwyższa w Alpach Ötztalskich. Ale choć Wildspitze (o którym jeszcze będzie) jest w okolicy wyższy, to właśnie Weisskugel wywarł na nas największe wrażenie na wyjeździe, a przy tym (SPOILER ALERT) wyssał z nas najwięcej sił. A wyssałby i więcej, gdybyśmy nie mieli już wcześniej dość.
******Już na lodowcu Langtauferer Ferner. Zdecydowanie nie szliśmy na szczyt najszybszą drogą, ta podchodzi z położonego po stronie włoskiej Weisskugelhütte (2542m) i łączy się z naszą rogą na wspomnianym wyżej lodowcu.

Dzień 5: Odwrót
(Brandenburger Haus (3277m) - Fluchtkogel (3500m) - Oberes Guslarjoch (3361m) - Vernagthütte (2755m) - Beslauerhütte (2844m))


Poranek powitał nas naprawdę ładną pogodą - pułap chmur był względnie wysoki i po raz pierwszy mogliśmy popodziwiać Weisskugla ze schroniska. Jako że -w przeciwieństwie do poprzedniej nocy- tym razem w schronisku spało całkiem sporo ludzi*, z pewną sentymentalną zazdrością obserwowaliśmy wybierających się przed nami w drogę. Czy na Weisskugla? Pewnie niektórzy tak, i na pewno mieli większe szanse od nas - po pierwsze na lodowcu cały czas widniał dumnie nasz wczorajszy ślad, po drugie niektórzy mieli (bardzo słusznie) rakiety śnieżne... Ale nic to, choć zbieraliśmy się dużo mniej śpiesznie niż dzień temu, nam też było w drogę.

Widok z rana jak śmietana. A potem było (choć przez chwilę) nawet lepiej.

Dzień miał co do swej natury charakter transportowo-odwrotowy. Celem było schronisko Breslauerhütte, położone bezpośrednio nad Vent, gdzie zaczynaliśmy i mieliśmy nadzieję szczęśliwie zakończyć naszą wędrówkę. Nie było przez to zbyt fascynująco, ale co nieco się działo.

Nasz może i słabo widoczny, ale niezwykle dumny i może nawet komuś przydatny ślad.

Na początek uznaliśmy, że w ramach pocieszenia po dniu poprzednim warto coś zdobyć, padło na znajdujący się niemal tuż obok schroniska Fluchtkogel (3500m). Góra, choć całkiem wysoka**, od strony schroniska nie przedstawia specjalnych trudności - ot, wdrapać się nieco lodowcem i tyle. Wejście (które zajęło nam niecałe 2 godziny) przysporzyło nam nieco radości, mogliśmy się też przekonać, jak bardzo śnieżne jest lato (krzyż na szczycie był niemal w całości pod śniegiem). Mogło być jednak lepiej - po bardzo pięknym poranku pułap chmur zaczął się obniżać i widoki ze schroniska były najlepszymi, jakie tego dnia mieliśmy. Sam szczyt zdobywaliśmy już w gęstniejącej chmurze.

Ze szczytu widoków nie było, więc wrzucam zdjęcie z chwili, gdy jeszcze były.

Zejście i dalsza część dnia nie była zbyt emocjonująca - najpierw zejście przez przełęcz Oberes Guslarjoch na lodowiec Guslarferner, potem przejście na morenę tegoż lodowca i długi, długi trawers do Breslauerhütte. Po drodze towarzyszyły nam ciężkie chmury, choć utrzymały się na takim poziomie, by móc szczęśliwie popodziwiać całą okolicę, w tym równie ciężkie szczyty wszędzie wokół. Jedyny warty odnotowania postój odbył się w Vernagthütte - malowniczym schronisku zagubionym gdzieś między chmurami, górami i dolinami. Ruchu nie było wielkiego, za to wielkie były zjedzone tamże przez nas porcje Bergsteigeressen***.

Morena ilustracyjna

Do Breslauerhütte doszliśmy z Fluchtkogla w około 5,5h (1,5h do Vernagthütte, 1,5h obijania się tamże i 2,5h stamtąd). Obiekt ten jest z naszego punktu widzenia dość ciekawy - jak sama nazwa wskazuje, jest to schronisko wrocławskiej sekcji Deutsche Alpenverein (z siedzibą w Stuttgarcie). Wewnątrz popodziwiać można różne zdjęcia i inne eksponaty związane z pięknym miastem Wrocławiem.

Jeszcze Vernagthütte.

Poza tym ciekawostkowo-sentymentalnym aspektem schronisko, jako położone całkiem niedaleko od cywilizacji, jest całkiem porządne i dobrze wyposażone, z prysznicami, jedynie może z dość przyciasnymi pokojami. Nastroje całkiem nam w nim dopisywały i dało się wyczuć pewne rozluźnienie, pewnie dlatego, że czuliśmy już bliskość cywilizacji, dość wyczekiwaną po kilku dniach włóczenia się po lodowcowych odludziach. Wieczorem nawet niezbyt przejęliśmy się wczesną pobudką kolejnego dnia i poszliśmy spać dość późno, ale powodem mógł być (i w sumie był) mecz finałowy mistrzostw świata w piłce kopanej, który ochoczo obejrzeliśmy przy dobrym, jak to w Austrii, piwie.

Już Breslauerhütte.

*W tym pokaźna reprezentacja słowacka. Ahoj!
**Według różnych źródeł 20 lub 22 najwyższa w Austrii. W momencie zdobywania nasza 8 najwyższa góra, obecnie (listopad 2019) moja 16.
***Podobny przypis był na pewno w relacji z Wysokich Taurów, ale powtórzę się: wszystkie schroniska Österreicher Alpenverein mają obowiązek zapewniać w swym menu specjalne danie i picie dla górołazów. Jedzenie (Bergsteigeressen) ma przez statut organizacji ograniczoną z góry cenę i ograniczoną z dołu kaloryczność, zaś picie (Bergsteigergetränk) ma zaś być mokre, mieć pół litra i cenę nie wyższą niż określony w statucie ułamek ceny piwa w danym schronisku. W tym konkretnym przypadku Bergsteigeressen było kiełbasą z wielką michą zapiekanych ziemniaków, picie nie pamiętam, ale najprawdopodobniej woda z sokiem.

Dzień 6: Szczelyna
(Beslauerhütte (2844m) - Mitterkarjoch (3470m) - Wildspitze (3774m) - bezimienna przełęcz (3552m) - Beslauerhütte (2844m) - Vent (1895m))


Nastroje, jak pisałem, były dość rozluźnione, ale nie przeszkodziło nam to wstać na czas i już nieco po 5 rano być na szlaku. Zdecydowanie nie czuliśmy już, żebyśmy chodzili po kresach Ötztalu, lecz mimo wszystko do zdobycia został nam tego (ostatniego) dnia jeden szczyt i to nie byle jaki, bo najwyższy - Wildspitze (3774m). Prowadziły na niego przynajmniej dwie drogi normalne, dlatego planowaliśmy wejść jedną i zejść drugą.

To zupełnie nie jest Wildspitze, ale jego zdjęć z tamtej chwili niestety nie mam.

Pierwsza droga (ta 'normalniejsza') najpierw trawersowała kamieniste zbocza góry, potem zanikającym lodowcem Mitterkarferner wchodziła (pod koniec całkiem stromo) na przełęcz Mitterkarjoch (3470), skąd obrzeżami lodowca Taschachferner wiodła pod samą kopułę szczytową. Ostatnie metry pokonywało się (raczej szeroką) granią, na której (o ile nie ma śniegu) mozna spotkać szczątkowe trudności techniczne.

Wspomniane podejście na Mitterkarjoch.

Jak to wyglądało w naszym wypadku? Cóż, przede wszystkim warto nadmienić, że pogoda znowu nie rozpieszczała. Nie było jakoś szczególnie źle, ale pułap chmur ustalił się na ok. 3450m, w związku z czym szczytu w pełnej krasie koniec końców nie widzieliśmy. Poza tym wejście przebiegło raczej bezproblemowo, największym wyzwaniem była kopanina na stromym polu śnieżnym polu śnieżnym pod Mitterkarjoch. Dalej było mniej przyjemnie, bo jako że weszliśmy w pasmo chmur nie było już widoków nawet szczątkowych, z drugiej strony jako że śnieg na wyjeździe dopisał, grań szczytowa nie przedstawiała zupełnie żadnych trudności.


Na szczycie* zameldowaliśmy się koło 9:30 po ok. 4:15h akcji (2:45h na Mitterkarjoch i 1:30h na szczyt). Widoki, jak można wnioskować, były raczej marne, ale jako że poza brakiem widoczności innych problemów nie było, zrobiliśmy sobie mały piknik, zanim udaliśmy się w ('mniej normalną') drogę powrotną.

Jeden z naszych nielicznych widoków na Wildspitze (3774m)

Droga powrotna zaczynała się dość rozrywkowo, bo granią, może nie jakąś krytycznie wąską, ale z całkiem dużymi nawisami. Przeszliśmy nią na ciut niższy, północny wierzchołek, chwilę później stwierdziliśmy jednak, że grań załamuje się w dół zbyt stromo, śnieg jest za głęboki, nawisów już w sumie nie widać i w ogóle jest jakoś tak niewesoło. Przeszliśmy więc w lewo na grańkę boczną, którą zeszliśmy kawałek, by znów odbić w prawo i od północy obejść dalszą część grani. Nie obyło się bez torowania w głębokim śniegu w otoczeniu malowniczych seraków. Chwilowo poprawiła się jednak pogoda, więc były to nasze jedyne chwile, gdy rzeczywiście widzieliśmy szczyt z odległości większej niż kilka metrów.

Przed bezimienną przełęczą

Po dojściu na bezimienną przełęcz na 3552m rozpoczęliśmy zejście lodowcem Rofenkarferner. Bardzo radosne, zwłaszcza, gdy spoglądaliśmy na niektóre robione przez nas ślady na śniegu i orientowaliśmy się, że tak właściwie nie mają dna. Ale cóż, chodziły słuchy, że lodowiec ten należy do tych raczej poszczelinionych, także i wy jesteście ostrzeżeni. W każdym razie inspirowana wspomnanymi śladami powstała piosenka 'Szczelyna'**.

Rofenkarferner. Szczeliny, jak na podstępny lodowiec przystało, ukryte.

Gdy tylko doszliśmy do końca lodowca (co nastąpiło po 3:15h ze szczytu, w tym 2:15 na przełęcz i 1h od niej) i zaczęliśmy się rozwiązywać, poczuliśmy się, jakby przygoda zakończyła się po raz drugi. Po raz pierwszy skończyła się wczoraj, gdy wróciliśmy z krańców Ötztalu do względnej bliskości cywilizacji, a teraz skończyła się już zupełnie. Zostawiliśmy za nami wszystkie tutejsze lodowce i bezkresy. Niby zdobyliśmy szczyt, i to najwyższy w okolicy, ale pewien niedosyt pozostał...


Pozostało nam tylko zejście do schroniska (pół godziny z końca lodowca), wzięcie stamtąd rzeczy (1,5h) i zejście do samochodu (chyba jakaś godzina, może więcej) przy względnie ładnej jak na ten wyjazd pogodzie i takoż sielankowych widokach. Przenocowaliśmy następnie w tym samym co ostatnio domku w Sölden, natomiast rano...

Pożegnalna tęcza.

CDN

*Urra! No i statystyki: był to nasz 5 najwyższy szczyt w momencie zdobycia, obecnie (listopad 2019) mój 12. Natomiast przede wszystkim warto nadmienić, że góra jest najwyższa w Alpach Ötztalskich, druga najwyższa w Austrii i najwyższa w spójnej części Tyrolu, zatem był to nasz po Grossglocknerze drugi (z trzech) szczytów Samozwańczej Korony Tyrolu, w skład której wchodzą szczyty, o których w jakimś sensie można powiedzieć, że są najwyższym szczytem Tyrolu.
**(Uwaga, długa dygresja): przyszły mi wtedy do głowy pierwsze słowa, na ukończenie cała piosenka musiała poczekać jeszcze dobry rok, ale się doczekała. Na melodię "Celiny", najlepiej w wykonaniu powolnym ala Kult:

Tę burzę lodu każdy zna, kto do niej wpadnie zginie fest
Tak to szczelina, szczelina, szczelina jest
Wieje chłodem z niej, z zewnątrz iskrzy się
Lecz w środku ciemno, jak w zadzie*, im głębiej ciemniej jest
I tylko czeka znów
Jak jakiś śmiałek przez nawis przejdzie się

La la la podchodzi właśnie ktoś
Luźno linę ciągnie z sobą, straszny z niego łoś
„Po co wlazłem tu, przecież to głupie jest”
Myśli sobie, lecz jednak w stronę śmierci czyni gest
I robi krok na wprost
Przez chwiejny i niepewny śnieżny most

Most śnieżny kruszy się, przerażenie muska skroń
Tak to szczeliny, szczeliny, szczeliny toń
Turysta chwieje się, zahaczył mu się rak
Tańczy biedak nad przepaścią, jeszcze padnie tu na wznak
Czekana wbić chce szpic
Lecz trafia tylko w jedno wielkie nic

I nagle nie ma go, mignął tylko zad
Tak do szczeliny, szczeliny, szczeliny wpadł
Głębia wzywa go i pustki słyszy dech
Uprząż piersiowa w plecaku, przydałaby się, co za pech
„Szanse mam pół na pół”
Rozmyślał lecąc w otchłań głową w dół

Lecz nadzieja ciągle tli się, bo na górze chwat
Lina szarpnęła, powaliła i na czekan padł
I w śmierć ciągnie go, lina o lód trze
Lecz sunie dalej, „Jak przeżyję, niechybnie dam na mszę”
Z gardła już tylko wydał skrzek
Lecz zahaczył węzeł o szczeliny brzeg

Nieco blady, dyszy ciężko, szczęścia trochę ma
Lecz w gaciach ma już całkiem pełno, ze strachu sra
„Co ja robić mam?! Noż kurczę*** nie wiem sam…”
Było uważać na kursie, zamiast wdzięczyć się do dam!
Podryw nie udał się
Teraz niepewnym ruchem wkręca śruby dwie

Stanowisko jakoś sklecił-jak trzeba, to się da
Ale od tego w szczelinie- wielka cicho-sza
Stracił przytomność chłop, na główkę był to skok
Rób flaszencuga, lamusie, gdzie prusik, ekspres, blok
Czy to jest tylko snem?
I stoi dalej nad szczeliny dnem…

I skończyć to się mogło trupem pośród gór
Lecz szczęścia nigdy mało i wyszedł ktoś zza chmur
Czterech chłopa było ich i każdy siły ma
Jak antidotum na posępne górskie siły zła
Przeżyli wszyscy tam
I piją teraz w schronie wina dzban

Lecz jeden wyszedł za potrzebą gdy na niebie nów
A tam szczelina, szczelina, szczelina znów
Czerń pochłonęła go, w mroczną zapadł toń
Lecz czy prawdziwa ta historia-przed tym Boże broń
To zwykły kawał jest
Darujcie, to już ballady kres

***-można dowolnie odcenzuralnić


Komentarze

Popularne posty