Przypadki Tatrzańskie II (zima 2015): epicki brak kursu


Moje zimowe sezony w Tatrach nigdy nie były zbyt intensywne*, ale od roku** zaczęły być przynajmniej regularne.


Choć to może niewielkie kroki względem mojego doświadczenia alpejskiego, tym razem udało się mi pierwszy raz samodzielnie pójść w Tatry Wysokie, jak również (znowu) zapisałem się na kurs. Uznałem w związku z tym, że to całkiem dobre miejsce, by napisać o kursach różnych i różniastych. Zrobiłem jednak próbę i okazało się, że taka dygresja jest już zbyt długa, by wpleść ją tutaj, będzie więc na końcu tego posta.

Przechodzę więc do meritum: epopei*** relacyjnej.

*Z przyczyn bardzo wielu i na razie zapowiada się, że wiele się nie zmieni, choć regularność chcę zachować.
**tzn. 2014.
***Będzie epicko. Po tym, że wspomnienie ostatniego sezony było dramatyczne, można z dużym prawdopodobieństwem wnioskować, że wspomnienie jeszcze kolejnego będzie liryczne.

KSIĘGA I

Mapy tym razem tylko z Sygnatury, bo tak wyszło.

O losie! Choć ślepyś, jednak igrasz życiem ludzkim! Pchasz je w góry, w doliny, każesz kurczowo trzymać się ściany, a innym czekać na powrót szczęśliwy, gdy werdykt wydajesz surowy. I mnie, Autoruma Blogguma trzecioosobowego, bo dalej o sobie w trzeciej osobie pisać będzie, w objęcia PZA wydałeś, choć zdradził cię związek i opiewać będę jego hańbę.

Betlejemka PZA-siedlisko zdrady i posdtępu w cieniu chwały i tradycji.

Oto i on, Autrum Bloggum wyszedł o świcie z kościoła w odległym Zakopanem z głową przysypaną popiołem. Znakiem była marności i pokuty, choć nie wiedział Autorum, że marność owa również PZA się tyczy. Ruszył więc razem ze słońcem w górę, przez Boczania grzbiet na Halę Gąsienicową do Betlejemki, gdzie kurs miał zacząć. Szedł szybko, nie pierwsza była to jego wycieczka w sezonie i w innych miejscach piętno swe już odcisnął.

Pierwszy był Chocz. Jeszcze jutrzenka roku Pańskiego 2015 nie zajaśniała, gdy ruszył Autorum z drużyną na Chocza zimnego i Wielkiego. Rzekłbyś "a cóż mi po Choczu", lecz nie był to zwykły chocz, lecz Wielki i zimny. Tak jak stopy żony ukochanej, co wczesnym rankiem zbudzona brutalnie budzikiem albo dzieckiem wstaje, pije kawę i zbiera się w chaosie świtu, odprowadza dziecko do żłobka i idzie na znój i zniewolenie do pracy, gdzie terminy od niej niezależne fruną wolne i szybkie niczym sokoły polujące na zdobycz swą na polu w dzień letni i słoneczny, wraca po tem wieczorem w progi domostwa swego i na krzątaninie wieczornej spędza ostatnie godziny dnia, by w chwili ostatniej serial obejrzeć przy winie i kołdrę całą mężowi wydrzeć, bo zagrzać jej się stopy nie mogą. Tak zimny był Chocz w ów dzień.




Druga była dumna Babia Góra. Dostać się by pod nią nie dało, gdyby nie sławna w całej Małopolsce gościnność gminy Zubrzyca Górna, która kazała jej dzielnym drogowcom drogę ochędożyć i dla samochodu przygotować. Zima dopisała, także poza zwyczajną o każdej porze roku kiepską pogodą, czekał nas śnieg głęboki jak myśl zrodzona w głowie do niedawna zwykłego zjadacza chleba, który dnie całe spał, wstawał, zjadał chleb zwyczajny i pracował na niego tudzież na wyskokowe napoje spożywane okazjonalnie aż do świtów bladych, gdy po jednym z owych bladych świtów w dzień wolny od znoju pracy czekając na dworcu na opóźniony już drugą godzinę pociąg relacji Przeworsk-Lublin, który nie przyjedzie jeszcze przez kolejną godzinę bo stoi w polu zepsuty, doznał oświecenia i zastanawiając się nas życiem swym i jego sensem nawrócił się, i zobaczył bezsens i bezbożność swej dotychczasowej egzystencji, dostrzegając jednocześnie drogę ku sensowi, Bogu i dobru, życiu niełatwemu wcale, lecz dobremu i znaczeniem przepełnionemu, a serce jego lgnąć zaczęło do myśli owej-tak głęboki był ów śnieg. Głębia owa nie przeraziła nas jednak, bo mieliśmy ze sobą rakiety.


Opis jest może nieco przesadzony, ale zaspy bywały.

Trzecia była Dolina Chochołowska, do której razem z Moniką Autorum zaraz po zdobyciu dumnej Babiej Góry pobieżył. Dojście do schroniska było jednak tak nudne, że choć Autorum chciał do każdej wycieczki wymyślić jakieś odpowiednie homeryckie porównanie, to tu poddał się, nic nie jest bowiem w stanie równać się z nudą dojścia na Polanę Chochołowską trzeci raz w ciągu roku z hakiem, a co dopiero nocą, gdy i tak niewiele było widać. Dość powiedzieć, że Monice rozum zaczął się stradać, a Autorum tak był wykończony, że nazajutrz z drużyną tylko na Grzesia wejść zdołali.

Nawet tak malowniczy szałas pasterski mnie nie pocieszył.



Szedł więc Autorum przez Skupniów Upłaz do Betlejemki na Hali Gąsienicowej. Szedł szybko nie tylko dlatego, że był roztrenowany, ale też dlatego, że czas uciekał. Szedł więc niczym taran, co uderza bramę dębową z dębów dwustuletnich zrobioną, podkutą przez zręczne ręce kowala, postawioną na straży miasta oblężonego, która jednak choć całą swą masą i majestatem swym miasta broni, to jednak taran rozrywa ją i miasto złupić pozwala. W ten sposób przyszedł Autorum na czas do Betlejemki.

Przypadkowe zdjęcie ilustracyjne z podejścia.

O zdrado! Choć od tysiącleci tępią cię i zwalczają, tobie jako hydrze w miejsce łba uciętego odrastają trzy nowe! Dlaczego jednak i mnie się objawiłaś, za maskę przybierając twarz PZA? Gdy bowiem ja, czyli Atorum, przyszedł do Betlejemki, ujrzał prawdę okrutną, że kurs odwołany był z powodu chętnych małej liczby, jeno liczba ta była tak mała, że organizator zapomniał niedobitków zapisanych w postaci Autoruma o tym poinformować. Opiewałbym hańbę Związku o tradycjach wielkich, lecz teraźniejszości niepewnej, oto jednak chatar z Betlejemki czoła mi stawił i piersią swą honoru Związku bronić począł. Kajał się, dzielny lecz biedny chatar ów, oszczędzenia PZA prosząc, w zamian darując mi sprzęt do wypożyczenia i miejsce do spania do kiedy tylko zechcę. Gniew Autoruma, choć wielki, jednak granice miał i ułaskawić się dał.

Zdjęcie pocieszenia.

Pytanie jedno tylko w głowie jego zakołatało: co teraz? Rozważał różne warianty. Mógł zostać człowiekiem, który od teraz przez lat trzydzieści w Betlejemce mieszkać będzie i legendą się stanie. Ostatecznie jednak zaszczyt ten przyszłym pokoleniom zostawił*. Zamiast tego, począł po staroświecku rozglądać się za partnerem do wspinania. Dzwonił, rozmawiał, przekonywał, lecz była środa, i choć on, doktorant, prawom kosmosu nie podlegał**, to inni śmiertelnicy, wśród których partnera szukał, ulec przedwiecznym prawom musieli i pracować byli zobowiązani i nawet Autorum nie mógł tego zmienić. Musiał więc czekać na weekend, by ktokolwiek w jego planach wesprzeć go zechciał.

Scylla

Charybda

Tymczasem by czasu nie tracił spróbował samojeden na wycieczkę się wybrać. A wybór był trudny - między Kościelcem a Świnicą. Po pewnym namyśle zdecydował się na Świnicę, częściowo dlatego, że tak właśnie miało być. W sprzęt lawinowy i czekan przez chatara zaopatrzony, wybrał się więc na Przełęcz Liliowe, na granicę mityczną między Tatrem Zachodniem a Tatrem Wysokiem. Po drodze jednak zakopanego człowieka znalazł, co wyplątać się z sideł śniegu nie umiał.
-Dobrodzieju! Pomóż mi się ze śniegu wygrzebać i czasu straty uniknąć! W zamian gdy pełnia księżyca nadejdzie, zaklaszczesz po trzykroć i zagwiżdżesz, wnet przybędę ci z pomocą!
-Akutrat! - dobrodziej Autorum odrzekł i poszedł dalej.

Przełęcz Liliowe, droga w górę.

Na przełęczy nie działo się nic szczególnego (poza tym, że dumną swą pierś Krywań wypinał, cały w słońcu), Autorum poszedł więc dalej. A że na Przełęczy Świnickiej działo się podobnie dużo, lecz już nawet Krywania nie było widać, spojrzał Autorum jeszcze raz w górę. A góra spojrzała na niego. Jako że nikt na nikim, prawdę rzekłszy, wrażenia nie zrobił, poszedł Autorum dalej. Aż doszedł.

Tater Zachodni

Niżne Tatry po raz pierwszy.

Dumna pierś Krywania

Ze szczytu widać było wszystko, co tylko można było zobaczyć stamtąd. Szczyt jednak był to taternicki. Główny uśmiechnął się zachęcająco:
-Choć, kochaniutki, spróbuj mnie zdobyć...
-Akurat! - kochaniutki Autorum odrzekł i zawrócił. Już przedwieczni górale mówili bowiem "świński jak Świnica"***. Jej szczyt niejednego zauroczył, ale grań wyglądała paskudnie, a Autorum był sam i i tak nie miał liny ni sprzętu. Za to gdy po latach kilku wrócił w to miejsce o porze podobnej, z liną i towarzyszem, grań akurat wyśnieżona była tak, że ni liny, ni partnera nie potrzebował****. Świnia.

Wspomniany kawałek grani. Nie widać tego, ale w tamtym momencie przejście w pojedynkę było ryzykowne.

Schodząc jednak, wieść nadeszła radosna. Napisał bowiem niejaki Paweł, znajomy raczej dalszy niż bliższy, że mimo środy ma czas i kompanii dotrzymać się postara. Popasa akurat w Murowańcu i chętnie nad celem nazajutrz podebatuje.

Przełęcz Liliowe na zejściu. Chyba.

Zanim jednak Autorum do Murowańca dotarł, cel został już przesądzony, a zwał się: Rysy. Jako że Autorum był tam tylko raz, późną wiosną 11 lat wcześniej, oporu specjalnego pomysłowi nie stawiał i wybrali się obaj - najsampierw w dół, do Kuźnic, gdzie Autorum jeszcze sprzęt lawinowy zdobyć oczekiwał, potem samochodem do Palenicy i w głębokich ciemnościach do Morksiego Oka. Chwała niech będzie TOPRowcom, co co prawda do samochodu swego wędrowców nie wpuścili, ale ich plecaki już tak i wiele kilogramometrów im zaoszczędzili. Wędrowcy zaś w swoim tempie do schroniska przybieżeli, plecaki i ostatnie wolne miejsca w pokojach odnaleźli i niezwłocznie spać poszli.

Każde zdjęcie z trasy do Morskiego Oka byłoby zupełnie ciemne, więc wrzucam ostatnie, na którym coś widać.

Po krótkim śnie (bo późno przyszli) wstali wędrowcy strudzeni, lecz gotowi, a naprzeciwko nim Miegusz Wielki. Jak student, co opuszcza swój dom rodzinny i w obcym mieście uczy się, trudzi, krew i pot napotyka, kolokwia zwalcza lub też nie, by przez semestr cały wiedzy zdobywania na sesję się przygotować, z którą bój ciężki toczy lecz sił ostatkiem ręką obronną ze starcia wychodzi, po czym idzie do przybytku akademikumem zwanym, z płyty wielkiej utworzonym, na melanż, i dzieją się tam rzeczy których opisać nie śmiem choć tam byłem i niejedno piłem, ale gdy jak zwykle alkohol zaskoczył wszystkich i skończył się zupełnie, a nikt po posiłki wyjść nie chciał, bo sesja to była zimowa i mroźne piekło ogarnęło ziemię, oto student flaszkę na tę okazję chowaną z plecaka dobywa-tak wielki był Mięgusz Wielki. Innym razem, pomyślał jednak Autorum, i razem z Pawłem udali się jak Pan Bóg przykazał (choć niekoniecznie w zimie) szlakiem. Na Rysy.

Mięgusz Wielki (i nie tylko)

Rysy, też wielkie, i też nie tylko.

Pogoda nadzwyczaj piękna była i za Czarnym Stawem Autorum nie raz przystawał, by się wszystkim dziwom przyrody nadziwić i w zadumę wpaść nad Bożą Chwałą, po części też by oddech złapać, bo strudzony był po dniu poprzednim. Szli, zgodnie ze sztuką, zimowym wariantem****, sprawnie i bez przygód, bo mimo iż stopień 2 lawinowego zagrożenia był, to jednak nie znajdowali się na wystawie zagrożonej tudzież w położeniu przed którym szczegółowy komunikat ostrzegał.


Niżne Rysy

Mięgusz Wielki z profilu.

Na szczycie zaś poznał Autorum, co znaczy wejść na Rysy przy pięknej pogodzie. I wielkie było to poznanie, dech zapierające i wszelki ból istnienia łagodzące. Schodząc zaś dalej odbierał zapłatę za trud swój i przez pół kilometra na tyłku zjeżdżał.



Niżne Tatry po raz drugi.

Gdy Autorum z Rysów zszedł (co jednak dumą go pewną napawało), zadziwił się tłumy widząc na takim mrozie przy schronisku. Dziś na nim wrażenia już nie robią, ale wtedy widział je po raz pierwszy. Niemniej szybko do samochodu uszedł i przez Zakopane do Krakowa pobieżył, by wczasu zażyć. W Tatry bowiem powrócić miał już pojutrze.



*Do dziś zastanawia się, czemu tak postąpił.
**Przynajmniej nie wszystkim.
***Nie do końca ma to sens, ale przecież ludzie często bez sensu gadają.
****Ale dobry partner, choć nie zawsze konieczny, to zawsze dobrze go mieć.
*****Gdyby ktoś nie wiedział, wariant zimowy biegnie od Czarnego Stawu najpierw samym środkiem żlebu do Kotła pod Rysami, a następnie rysą.

KSIĘGA II


Nastał wreszcie świt w sobotę w Stołecznym Królewskim Mieście Krakowie. Słońce wschodziło budząc miasto i ludzi do życia, rozświetlało swą jasnością mroki myśli nocnych. Lecz oni (czyli Magda, Marta i Autorum) spali mimo poranka tak pięknego, a królowie pod Wawelem spoczywający przewracali się w swych grobach. Wreszcie wstali wspaniałomyślnie i koło południa wyjechać raczyli. Na południe, w samo serce korka na Zakopiance. Królowie zaś zalegli ponownie spokojnie.

Gdy wreszcie z ramion korka się oswobodzili i skitury w Kuźnicach wypożyczyli, na Halę Kondratową iść zaczęli. W pewnym momencie Autorum, krocząc dumnie do przodu, zatrzymał wzrok swój na rozejściu szlaków. Ciało jego niczym posąg ze spiżu pod warstwami membran ukryte, kije niczym dwie kolumny świątynię wyrypy podtrzymujące, a narty niczym zmęczone życiem podnóżki z wypożyczalni, lecz chwałą promieniujące przez to, że częścią są całości. Spojrzał Autorum wzrokiem groźnym, lecz spokój głęboki kryjącym i decyzję podjął. Trzeba skręcić w lewo. I ruszył Autorum z miejsca, sunąc na wprost mimo postury groźnej* delikatnie i z gracją niczym linoskoczek drwiący z niebezpieczeństwa nad wodospadem i po linie lekko idący, podziw czysty wśród widzów budzący. Po krótkim zjeździe na płaski grunt wjechał i sunął by dalej, lecz pięty jego w wiązaniach niezapięte, wolne ku górze strzeliły niczym jastrząb, co terytorium swego pilnując obcego wyczuł i do lotu się zerwał, a po walce na śmierć i życie skrwawiony do gniazda wrócił. Tak pięty Autoruma do góry wystrzeliły, a upadek jego był wielki**.


Upadek odbył się nieopodal, choć jak można się domyślić, nie mam zdjęcia.

Oto jednak niczym z popiołów feniks podniósł się Autorum z gleby bielą śniegu okrytej. Nie ubrudził się przez upadek, przeciwnie-niczym śnieg wybielał. Wtedy to właśnie, śmiejąc się losowi w twarz, rzekł:
-No to pięknie.
Reszta to historia: to, jak poszli do góry, by zjechać przez las na Halę Kondratową. To, jak spali tam w ścisku niemiłosiernym, mimo miłosiernej gospodyni. To, jak śpiewali Magdzie nad ranem 'sto lat', ku swej radości a jej zażenowaniu. Wreszcie to, jak Autorumowi spieszyło się tego dnia i musiał wyjść samotnie wcześniej na podbój Kasprowego Wierchu.

Piękny poranek. Mrówki biegały, ptaszki śpiewały, Giewonty milczały.

Na podejściu nie działo się nic niezywkłego, o ile tylko cała podniosłość wyjazdu na to pozwalała. Były więc monumentane góry, zdumiewające podejście i zupełnie już epicka cisza. Co jeszcze bardziej osobliwe, to mimo, że Autorum podchodził trasą narciarską, wszyscy narciarze, których spotkał, szli w milczeniu razem z nim ku górze. Zagadką to było nierozwiązaną i nierozwiązaną zagadką pozostanie, gdyż na szczycie Kasprowego tłum tak wielki wszystkich wchodzących uderzył, że myśli o braku narciarzy w dół jadących nie zmieściła się już w nim.

 

Świnica... a może Krywań?

Oto bowiem Świnica wielka, co całą swą potęgą na wprost stała, tłum zahipnotyzowała i ludowi stać na mrozie kazała i swój przepych podziwiać. Wielu zostaje pochłoniętych bardziej-tym góra wżera się powoli w mózgi i zatrzymuje na miejscu, by zamarzł biedak i z kości jego góra skały swe buduje. Niejeden śmiałek przez to życie swe postradał, do czego TOPR do dziś przyznać się nie chce, bo i u nich mroźne żniwo góra zebrała. A może to był Krywań?... Pies jeden, bo Autorum po zrobieniu słitselfika na złamanie karku na nartach ku Kuźnicom poleciał.

Taki tam widok po drodze.

Tu Autorum przyznać musi, że dziwnie mu się po trasie narciarskiej na tak lekkich nartach jeździło, odwykł od tego trochę, lecz szybki był i w rekordowym tempie w Kuźnicach się znalazł. Stamtąd już busikiem na dworzec, a z dworca do autobusu, i z autobusu do Krakowa, i z Krakowa do Warszawy. Ale to inna historia...


*Licentia poetica w bezczelnej postaci.
**Można by oczywiście napisać 'zarył gębą w ziemię', ale nie oddawałoby to podniosłości chwili.

EPILOG

W miesiąc później przybył Autorum do Doliny Gąsienicowej raz jeszcze, by w kursie udział wziąć. Kurs przyjął go jak niepyszny, lecz szybko zaprzyjaźnili się ze sobą. Tu opowieść musi się już zakończyć, bo relacji z kursu Autorum nie spisuje, ale też tam byłem, miód i mleko piłem, a com przemyślał, w posłowiu opisałem.



POSŁOWIE


Czyli ogłoszona we wstępie dygresja dotycząca kursów różnorakich.

Właściwie dopiero pisząc to zdałem sobie sprawę, że mój (dość powolny, ale w miarę konsekwentny) program doszkalający zaczął się właściwie od tego, jak psychicznie dostałem w kość na Ortlerze*. Potrzeba zrobienia porządku z własnymi umiejętnościami była początkowo trochę nieuświadomiona i potrzebowała czasu, by się do świadomości przebić, ale ostatecznie się udało. W rezultacie przez kolejne dwa lata udało mi się przebyć trzy kursy: poza kursem turystki zimowej i wysokogórskiej w zimie 2011 roku były to zaawansowany kurs tejże turystyki (zima 2015), kurs wspinaczki tradycyjnej (jesień 2015) i kurs taternicki (lato 2016). Wnioski są następujące:

Wniosek 1 (ogólny): jeżeli czujesz, że chcesz, ale nie umiesz, za to masz czas - DOSZKÓL SIĘ!

Wniosek 2 (o szkołach wspinaczkowych): przez pewien czas mówiło się o tym, że trochę szkół wspinania wyrosło znikąd i nie wszyscy prowadzący mają kwalifikacje do ich prowadzenia, warto je więc sprawdzać. I na pewno warto (co też czyniłem), chociaż jako że nigdy nie miałem nieszczęścia zapisać się do niesprawdzonej szkoły, nie wiem, czy problem jest aż tak wielki. Natomiast mogę odnieść się do pewnej 'gwarancji spokoju', jaką jest zapisanie się nie do jakiejś szkoły, ale na szkolenia prowadzone bezpośrednio przez COS-PZA Betlejemka (brałem udział w zaawansowanym kursie zimowego tego i owego). (Pod)wnioski są następujące:
a) na plus: nie ma co weryfikować, kto prowadzi kurs, bo wiadomo, że ktoś uprawniony i sensowny. Ponadto kurs może prowadzić kilku instruktorów, którzy zmieniają się z dnia na dzień, i od każdego można coś nowego podpatrzeć.
b) na minus: jako że kurs nie jest 'interesem' jednego człowieka/szkoły, może (i prawdopodobnie będzie) to skutkować bałaganem organizacyjnym. Ponadto w wypadku, gdy kurs prowadzi kilku instruktorów, można więcej czasu stracić na słuchaniu tego samego i/lub znaleźć się w rozterce, gdy różni instruktorzy stosują różne, wzajemnie wykluczające się patenty**.

Wniosek 3 (szczegółowy o różnych kursach): kurs kursowi nierówny. Moja subiektywna opinia o przebytych kursach:

a) kurs turystyki zimowej/wysokogórskiej: warto! Faktem jest, że jako najmniej zaawansowany z wymienionych kursów najłatwiej zdobyć wiedzę z niego 'od innych', ale przejście go jest zawsze bardziej wartościowe niż nauczenie się wszystkiego z książek/od kolegów. Co do treści to określiłbym ją jako groch, mydło i powidło turystyki zimowej i alpejskiej: od nauki chodzenia w rakach i hamowania czekanem (tego akurat nietrudno nauczyć się od kogoś), przez podstawy lawinowego BHP, wspinania w lodzie, biwakowania w zimie i różną inną przydatną wiedzę, do asekuracji i ratownictwa lodowcowego. To ostatnie przyznam, że żeby w pełni nauczyć się na kursie, należałoby pójść pewnie na alpejski kurs lodowcowy, niemniej podstawy z opisywanego kursu pozwoliły mi we własnym zakresie rzecz zgłębić i utrwalić. Wymagało to jednak samozaparcia, znalezienia źródeł i trochę ćwiczeń.


b) zaawansowany kurs turystyki zimowej/wysokogórskiej: niekoniecznie warto. Myślałem, że kurs będzie pogłębieniem i niejako 'pójściem dalej' względem kursu standardowego. Niestety, był on raczej przypomnieniem dla tych, którzy na kursie kiedyś tam byli i niby coś wiedzą, ale nie za bardzo. Może to wynikało ze specyfiki mojej grupy, gdzie faktycznie połowa uczestników nie brała udziału w kursie 'podstawowym', ale nie mam podstaw by sądzić, że był to wyjątek. Jeżeli ktoś coś nawet umie i zastanawiałby się nad czymś takim, chyba bardziej polecam kurs podstawowy- bardziej łopatologiczny i przynajmniej wiadomo, co człowiek wyniesie.


c) kurs wspinaczki na własnej asekuracji - właściwie nie chcę tyle napisać, czy warto (bo pewnie, że warto-gratuluję psychiki komukolwiek, kto się tego nauczy samemu***), tylko czy jak się już wspina sportowo, to czy warto iść na cały kurs skałkowy, czy wystarczy tylko część 'tradowa'? Na moim przykładzie stwierdzam, że wystarczy część tradowa - nigdy nie miałem wrażenia, żeby przez przejście jedynie drugiej połowy kursu skałkowego coś mnie ominęło. Z drugiej jednak strony nie było to tak, że umiałem się z grubsza wspinać sportowo i tyle. Miałem już co nieco doświadczenia nie tylko ze wspinaniem, ale też innymi operacjami linowymi (zjazdy, pewne pojęcie o wspinaniu wielowyciągowym). Bez tego doświadczenia lepiej jednak byłoby zaliczyć cały kurs.

Nie mam niestety żadnych zdjęć z tego kursu, więc wrzucam zdjęcie ze spaceru z zeszłego tygodnia-przynajmniej miejsce się zgadza.

d) kurs taternicki - po kursie wspinania tradowego zastanawiałem się, czego jeszcze się można na taternickim nauczyć (poza wbijaniem haków)? I jak to się ma do niemal dwóch tygodni trwania kursu? Okazało się że owszem, 'twardej' teorii wspinania i asekuracji nie było już wiele do nauczenia, ale liczba metrów przewiniętej liny, założonych stanowisk i wiele, wiele innych doświadczeń powodują, że rzeczywiście jest to kurs, który naprawdę przygotowuje do samodzielnej wspinaczki niemal wszędzie, a taki kurs skałkowy można potraktować najwyżej jako niezbędne szkolenie przygotowawcze. Także polecam

Tu na ten przykład instruktor zrobił mi zdjęcie, gdy byłem już wyraźnie na niego wku.wiony, ale cóż, miałem to szczęście, że z przyczyn niezależnych byłem jedynym kursantem. W każdym razie Jacka Czecha, który mnie szkolił, winien jestem poza tym wielką wdzięczność, pozdrawiam gorąco i robienie sobie ze mnie jaj wybaczam.

*Patrz relacja TU, albo wnioski z TEJ drogi.
**Choć to jednak częściej zaleta, bo można zobaczyć kilka patentów i wyciągnąć najlepsze dla siebie wnioski. Choć nie zawsze.
**Z tego co wiem, w USA całkiem sporo wspinających się stosuje własną asekurację bez kursu. Może mieć to jednak przyczyny w po pierwsze innej skale, gdzie asekuracja z friendów (a rzadko stosują co innego) nie sprawia żadnych problemów (np . regularnie rzeźbiony granit), po drugie w bardzo wysokich cenach kursów, nawet po uwzględnieniu tego, że kraj jest bogatszy.

Komentarze

Popularne posty