Granitowomorskie opowieści (feat. Góry Niedźwiedziego Zęba 15-18.07.2015)

 -I wtedy Siwy Joe puścił takiego pawia, że jakiś przechodzący obok uczony łeb zakwalifikował go jako nowy gatunek i zamknął w Zoo! - Pokręcony Mark zakończył opowieść i cała tawerna zatrzęsła się od rechotu słuchaczy. A czy opowieść była prawdziwa? Oczywiście nie, w końcu była morska. Niemniej jeden silny głos przebił się przez rozbawione audytorium, i był to głos Siwego Joe.

-Żebym ci cumą pyska nie obwiązał - zagroził nadspodziewanie spokojnie, i przez to poważnie. Powaga nie udzieliła się jednak słuchaczom.

-Aaaale zamknął pawia czy Joe? - zapytał ktoś ze stolika obok, wyraźnie zanietrzeźwiony.

-TWOJĄ STARĄ!

I poleciał pierwszy kufel.

A jak pierwszy, to i prosta droga do dziesiątego. I dwudziestego. Potem oczywiście wszystkie się stłukły, dlatego zaczęły latać stołki, ławy, noże, marynowane śledzie i szproty drugiej świeżości, damskie rajstopy przemieszane z kalesonami trzeciego gatunku (nie pytajcie) i czwartego włożenia. Burda zaczęła opanowywać całą tawernę, barman bez słowa ani nawet brwi uniesienia schował się za ladą. Dzień jak co dzień.

Tymczasem pod jednym z solidniejszych (i cięższych) stołów trwało, jak zwykle w takich momentach, spotkanie alternatywne-dla tych, którzy dalej chcieli spędzać czas przy opowieściach, a piwo -nawet, jeśli to był tutejszy sikacz- było im jednak miłe. A w każdym razie dla tych, których nie bawiła wizja wyjmowania sobie z pleców noży i odłamków szkła. Nad stołem szalało karczemne pandemonium, pod stołem jednak akurat nikt się nie odzywał. Przynajmniej dopóki Szczery Frank, rzadki bywalec tego przybytku, nie spróbował piwa.

-Do czterystu beczek kiszonki! Jak można to pić?! Co to w ogóle jest?! Szczają do tego?!

 Siedzący jakby na uboczu Flegmatyczny Kurt nie spuszczając wzroku z niewidocznego obiektu daleko stąd, w innym wymiarze, zabrał głos.

-To przypomina mi pewną historię, jak razem z bratem mym żeglowaliśmy po granitowym morzu w poszukiwaniu niedźwiedziego zęba...

 Kurt pociągnął ze swego kufla solidny łyk, wywołując zdumienie i strach na twarzy Franka i innych słuchaczy, po czym powoli rozpoczął opowieść.

Tam, gdzie kompass.de nie daje rady, radę daje www.peakbagger.com

-Jak właściwie się tam znalazłem? Dobre pytanie. Byliśmy już i tak za oceanem, a do tego nasz kapitan, Marudny Jim, kazał mi płynąć na jakieś zadupie. Właściwie to mój, bo choć na okręcie, zakupionym tuż przed wypłynięciem (a to była historia! Jakaś ciecz sączyła się spod kadłuba, już mieliśmy w portkach pełno całkiem, a to kilwater przeciekał!) było miejsce dla pięciu członków załogi, płynęliśmy tylko kapitan i ja. Płynęliśmy przez leśne morza Minnesoty, legendarne morza traw w Północnej Dakocie, gdzie psy zadkiem szczekają a najbardziej zapluty i deskami zabity port wydaje ci się zbawieniem, i wreszcie, znaleźliśmy je w Zatoce Montany. Zadupie jak się patrzy, gdzie nie spojrzeć to nic, tylko wielkie nic.

Ale nie było tego dość! Nawet kotwicy nie zarzuciliśmy, lecz dalej - na zadupie jeszcze większe! Telegraf już nie działa, gołębie z wiadomością słane zawracają z pomieszania zmysłów, nawet gwiazdy się gdzieś pochowały i wyskoczyły jakieś inne, zadupie ostateczne! Tu przynajmniej chwilę odetchnęliśmy. Spokojni o los okrętu nikogo nie zostawiliśmy na wachcie i posnęliśmy całą załogą. Myślałem, że to tyle - przecież z takiego zadupia nie można już dalej nigdzie płynąć, można tylko zawrócić. I tym razem się myliłem. Kapitan powiedział, że owszem, od portów znajomych daleko, ale wyprawa ta, do Jądra Zadupia zmierzająca, nawet go po jajach nie połechtała*, co dopiero w trzewia się zagłębiać! Dalej jednak trzeba było płynąć tratwą, i wziąć rzeczy na tratwę najpotrzebniejsze.

Flegamtyczny Kurt, jego okręt i wspomniane rzeczy najpotrzebniejsze tuż przed załadowaniem na tratwę.

*Zadupia, nie Jima. Chociaż kto tam wie...

 

---

 

I

Alpine (1899m) - Elk Lake (2067m) - Rimrock Lake (2328m) - Rainbow Lake (2368m) -  Lake at Falls (ok. 2485m) - Twin Outlets Lakes (ok. 2800m) - Denny Lake (2840m)


Zadupie dookoła, a jeszcze większe hen, gdzieś tam, bo przed nami Morze Granitu, po którym okręt nasz już nie przepłynie, a przynajmniej żadne ubezpieczenie żadnej kompanii morskiej już tego nie obejmie. Uczucia miałem oczywiście mieszane - bo straszno, bo daleko, bo owsianka paskudna. Ale jest ta iskra nadziei, że jak wrócimy - jeżeli wrócimy - będzie o czym opowiadać w Karczmie pod Stoma Beczkami Zjełczałego Tranu! Ech, zaduch jakiś, czujecie? Jakby tran... mniejsza zresztą. Ale był jeszcze jeden problem - grizzly morskie! Nie było żadnego widać, ale legendy chodziły, że mogą tam być. A bloków granitu, skąd mogły znienacka wyskoczyć, na każdym kroku z tuzin... Nigdy żadnego nie widziałem, ale słyszeliście pewnie historię z Łysym Samem*. Portki zaczęły same drżeć. Na szczęście kapitan załatwił nam gaz o zapachu zjełczałego tranu**, do odstraszania. A nawet, gdyby nie podziałało, można się było jakoś wykręcić problemami z gastryką i umknąć.

Miejsce zostawienia okrętu, w alternatywnym wszechświecie znane jako Alpine nad jeziorem East Rosebud Lake (1892m)

Płynęliśmy, naokoło nas zaczynały się głębie granitu, lecz my dalej znajdowaliśmy przyjazne prądy i płynęliśmy w miarę bezpieczną płycizną -  o tyle bezpieczną, że kotwica sięgnęłaby dna. Za każdą falą obawiałem się jednak jakiegoś grizzly, który tylko czeka, by odgryźć nam rękę, nogę, albo -o zgrozo!- porwać kawałek kabanosa. Z czasem jednak strach przechodził, wiatry sprzyjały, a my mijaliśmy wyspy jeziorne - Łosia, Tęczową, Wodospadową, Bliźniaczą, Gównianą, i kilka innych***. Okazało się, że mimo zadupia ktoś jednak tędy pływał. Wyspy zaś to były wielkiej urody, choć nawet na tubylców nie było co liczyć, a co dopiero na rum czy tak uroczą karczmę...

Elk Lake (2067m)


Rainbow Lake (2368m)

Wreszcie dopłynęliśmy do wyspy Denny'ego****. Nazwa jak nazwa, ja tak głupich bym nie wymyślił. Ale wiatr ucichł, kotwica uderzyła o dno i nie roztrzaskała się i mogliśmy nacieszyć się chwilą. Zabezpieczyliśmy tylko wszystkie kabanosy przed grizzly i poszliśmy spać.

Denny Lake (2840m)

*Łysy Sam trafił kiedyś na morskiego Grizzly. Zaczęło się niewinnie - uprzejme powitanie, propozycja krótkiego rejsu za dobrą stawkę, zaproszenie na omówienie interesów. Potem Grizzly postawił kolejkę, potem kolejną, i jeszcze, i jeszcze... Co dokładnie się działo potem nie wiadomo, ale mówią, że Grizzly uszkodził mu krypę, przepił wszystkie pieniądze Sama, obraził matkę, uwiódł żonę, córkę i sąsiadkę z naprzeciwka, a potem jeszcze napisał donos do Inspekcji Pracy i ZUSu. W każdym razie Sam zrobiłby się siwy, gdyby nie został jednak Łysy, a z Grizzly to nicponie spod najmroczniejszych gwiazd.

**W alternatywnym wszechświecie stosuje się specjalny pieprzowy na niedźwiedzie, przypinany do pasa dla szybszego użycia.

***W alternatywnym wszechświecie właściwie jeziora: East Rosebud (na 1892m, z którego alternatywni my wyruszyliśmy koło 11), Elk (2067m, ok. 12:15), Rainbow (2368m, ok. 14:10), Lake at Falls (ok. 2475m, ok. 15:45) i Twin Outlets Lake (ok. 2800m, godzina nieznana). Były też inne, ale ile można o nich pisać.

****W alternatywnym wszechświecie ok. 2840m i koniec trasy, ale godzina niepewna.

 

---

 

II

Denny Lake (2840m) - Oly Lake (ok. 2945m) - Sky Top Lakes (ok. 3150-3220m)


Było rano, ale tak nie za wcześnie. Właśnie byłem z wizytą w sraczu, ciesząc się z nowego, pięknego dnia (choć na zadupiu) drżąc tylko trochę, by żadną rurą nie wpłynął Grizzly i niczego mi nie odgryzł, czułego bądź nie. I wtedy objawił mi się Granitowy Duch Zadupia.

Przybliżone miejsce objawienia się Ducha

-Yhm... Czego? -zagadnąłem kulturalnie mimo niezbyt komfortowej pozycji.

-Mam do ciebie przesłanie. O, albo orędzie, brzmi jeszcze lepiej! Przekonaj kapitana, by popłynąć o, tam -machnął ręką, chyba na północny zachód- Tam wydobędziecie z dwóch wypukłych głębin* po bloku granitu i złożycie mi w ofierze.

-Ale... po co?

-To zadupie. Macie coś lepszego do roboty? No, to dzięki, w razie czego wiecie, gdzie mnie szukać.

Przynajmniej tu miał rację - mimo, że zaiste było to zadupie zadupiaste niczym to, co Stary Greg ma za tym poniżej pleców, to przynajmniej było znane z granitowej góry pośrodku morza granitu, na której granitowe duchy graniastosłupy budowały z wiedźmami latającymi na granitowych kostkach. Swoją drogą jak robiłem ogródek, to trochę mi kostki zostało-tanio sprzedam! A co do historii, ducha i wiedźm... tak przynajmniej baby na rynku gadają, więc czemu im nie wierzyć?

Zdjęcie ilustracyjne

Poszedłem do kapitana z tym orędziem, pomarudził coś pod nosem, że myślał, że mi Grizzly zad odgryzł**, ale jak tylko usłyszał, że można coś wyciągnąć z wypukłych głębin, ożywił się i jak nie zaczął rozkazów wydawać: to klaruj, tamtego nie rusz, sam za to dupę rusz i płyniemy! A dlaczego tak zareagował? A, takie zboczenie...

Ujście doliny Sky Top, w tle Villard Spire (3658m) i MtVillard (3763m)

Ja wiem, że to morska opowieść, i naprawdę trudno w to uwierzyć, ale niebawem porzuciliśmy utarty-choć zadupiasty-szlak, by wpłynąć na wody jeszcze bardziej zadupiaste. Nawet na tym zadupiu było to zadupie - bez szlaku, bez ludzi, nawet Grizzly na takim już nie żyją, bo drzeworostów nie było, chyba tylko tyle, co mchu porastało burty naszej tratwy.

Villard Spire

 Płynęliśmy tam jakiś czas***. I wiecie co? Zaczynałem chyba rozumieć różnorakich pustelników i innych takich szajbusów. Zadupie na zadupiu, wokół nic, tylko granit, całe morze granitu, a mimo wszystko się człowiekowi podoba. Odnajduje pokój. Gdy się na to patrzy i zmywa gary w kambuzie, albo po prostu patrzy, dusza sama rwie się do medytacji. Czy coś z tego wynika? A nie wiem, ale jakoś tak dobrze to przeżyć. Nawet w nocy, choć trafiła na nas mała, zupełnie zagubiona burza, pisałem wiersze.

Popołudnie w dolinie Sky Top, w tle po prawej Granite Peak (3901m)

 Tylko raz kątem oka dostrzegliśmy kozy morskie. Jak one tu w ogóle żyją? Ale nie zwracaliśmy na nie uwagi. Do czasu.

*Zwanych szczytami (zadupia), dla braku lepszej nazwy.

**W alternatywnym wszechświecie na szczęście też niedźwiedzi nie było, choć mało mi czegoś nie odgryzły komary.

***W sumie dodam notkę czasową z alternatywnego wszechświata: wyszliśmy koło 10, zameldowaliśmy się na początku doliny Sky Top koło 13:20, na miejsce noclegowe doszliśmy między 15 a 16 (o której to na pewno mieliśmy już rozbity namiot).

 

---

 

III

Dolina Sky Top (ok. 3220m) - przełęcz między masywami Granite Peak i Mt Villard (ok. 3510m) - Mt Villard, przedwierzchołek północny (ok. 3655m) -  przełęcz między masywami Granite Peak i Mt Villard - Storm Lakes (ok. 3220m i 3175m) - Avalanche Lake (ok. 2970m)

Noc spędziliśmy niby na zadupiu, ale tak naprawdę pod jedną z wypukłych głębi wskazanych przez ducha - głębią Willarda*. Może tego nie wiecie, ale na takim zadupiu niektóre rzeczy bywają na opak, więc wypukłe głębie są tak naprawdę wyspami. Także musieliśmy tam jakoś podpłynąć, i to z dobrej strony - wyspa ta, czy tam głębia, była wyjątkowo stroma od strony naszego zakotwiczenia. Opłynęliśmy głębię nieco z boku, z góry płynęła lodowata rzeka**, do której ujścia dopłynęliśmy, i tam zaczęliśmy desant. Zostawiliśmy tratwę i zaczęliśmy się wspinać***.

Wspinaliśmy się, kapitan, ja i beczka rumu, którą ciągnęliśmy na linie. Szło nam z początku raźnie, ale szybko okazało się, że powietrza pod stopami coraz więcej, a szczyt dalej daleko. Nie zmieniał się też granit dookoła. Niebawem okazało się jednak, że przewspinaliśmy może z połowę grani, podczas gdy czas naglił i nie zdążylibyśmy na pewno do drugiej głębi. Siedzieliśmy ważąc racje, gdy nagle beczka rumu spadła nam w przepaść. Załamani dogłębnie, zawróciliśmy.

Mt Villard (3763m) i rozmarudzony Marudny Jim

Ale ale, to wcale nie był koniec tego dnia! Do zdobycia była Kolejna głębia - zwana Mistyczną****. Trzeba jednak było tam podpłynąć omijając inną, mniejszą wyspę, gdy po jednej stronie wyrastała urwiskiem głębia czy tam wsypa, a po drugiej - opadał granitowy wodospad. Wiem, że wodospad na morzu to nie jest to, czego się człowiek spodziewa, ale granitowe morza rządzą się swoimi prawami. A wąsko było jak wejście do portu w Chorzowie*****. By nie spaść w granitową głębię (taką prawdziwą, nie taką wyspę), musieliśmy nawet czepiać się opadających z wyspy kawałków śniegu bosakiem, a drugim zapierać się o dno******.

Trawers tej przeklętej, śmierdzącej, sypiącej się skały znanej jako południowy wierzchołek Mystic Mountain (3630m). Jak się dobrze przyjrzeć, widać Jima, ale akurat w tamtym momencie bardziej marudził Kurt.

Żyliśmy i płynęliśmy naprzód, ale jednak stwierdziliśmy, że nie damy rady. Gdzieś zza grani usłyszeliśmy tylko śmiech Granitowego Ducha Zadupia. Słychać było, że ma ubaw. Kapitan od razu poczerwieniał, ryknął 'Zdrada!', 'Ja ci urwał nogi poprzestawiam' i parę innych kawałków, ale ruszyć się za bardzo nie mogliśmy. W końcu znaleźliśmy małą przerwę w wodospadzie po prawej i ruszyliśmy tratwą na złamanie karku po kaskadzie. Trzęsło strasznie, granit bryzgał spod kila, a ja przeklinałem, że w ogóle zapakowaliśmy się w taką kabałę, ale cóż-jakoś spłynęliśmy.

Granitowe morze

Potem było na szczęście łatwiej i za jakiś czas dopłynęliśmy do Wyspy Lawin*******, przy której zacumowaliśmy, a Marudny Jim zaczął obmyślać zemstę.


Marudny Jim wyraźnie zadowolony z obmyślonej zemsty.

*W alternatywnym wszechświecie 3762m.

**W alternatywnym wszechświecie pole śnieżne, w jeszcze bardziej alternatywnym amerykańskim wszechświecie zwana lodowcem Sky Top (choć z naszego europejskiego punktu widzenia to trochę śmiechu warte). Swoja drogą byliśmy tam koło 10, choć nie pamiętam, o której wyszliśmy.

***Tu przynajmniej opisy stąd i z alternatywnego wszechświata się zgadzają. Wspinać się zaczęliśmy koło 11 i trwało to (łącznie z powrotem) jakieś 2h. Trudności zastane do II UIAA (przeważnie 0+/I), przechodzone na tzw. żywca.

****W alternatywnym wszechświecie zwana Mystic Mountain i mająca 3682m

*****Być może nie byliście w morskim porcie w Chorzowie, bo faktycznie mało kto tam pływa-strasznie tam wąsko.

******W alternatywnym wszechświecie skorzystaliśmy z raków i czekanów, które wydawało się nam, że bierzemy dla picu, ale jednak nie. A było to trochę przed 15, o której odtrąbiliśmy odwrót, czy raczej-zmianę planów (bardziej z powodu kalkulacji czasowych niż trudności, choć lekko też nie było, bo stromo, krucho i sypko, a miejscami śnieg).

*******W alternatywnym wszechświecie Avalanche Lake (ok. 2970m), przy którym byliśmy chwilę przed 18.

 

---

 

IV

Avalanche Lake (ok. 2970m) - przełęcz między Granite Peak i Froze-to-Death Plateau (ok. 3500m) - Granite Peak (3901m) - przełęcz między Granite Peak i Froze-to-Death Plateau - Froze-to-Death Plateau (3800m) - Przełęcz między Froze-to-Death Plateau i Saddleback Mountain (3091m) - Slough Lake (2288m) - Alpine (1899m)

Nie obudził nas śpiew skowronków, bo nie ma skowronków na granitowych morzach. Naszej tratwy nie rozświetlił brzask jutrzenki, bo byliśmy w miejscu, gdzie słonko nie dociera. Snu naszego nie zakłócił też żaden ryk - ni to, Grizzly, ni komara, bo zadupie takie. Ale nawet gdyby coś nas chciało obudzić, zadanie miałoby trudne, bo sen nasz był twardy niczym granit. Mimo to płynęliśmy od rana - śpiący, ale chcący, dyszący żądzą zemsty i chwały, z głowami gorącymi, lecz sercami zimnymi niczym kamień, możecie zgadnąć, jaki.

Granite Peak, wierzchołek główny (3901m) (jak on to robi, że z każdej strony wygląda tak samo?) i północno-zachodni (3885m)

Wiatry jednak nie były sprzyjające - omijaliśmy Wyspę Lawin, a tratwą miotało po granicie tak, że ledwo można było poznać, w którym kierunku chcemy płynąć. Morze granitu okazywało swe nieprzychylne oblicze. Dopiero, jak wpłynęliśmy na zamarznięte wody Lodowca Granitowego*, nieco się uspokoiło.

Lodowiec Granitowy

 Dopłynęliśmy w cieśninę między Granitową Górą i Płaskomorzem Zamarzniętych**, zostawiliśmy tam tratwę i zaczęliśmy wspinaczkę na górę. Wspinaczka przez pół góry szła dobrze, potem śmierć zajrzała nam w oczy po raz pierwszy, gdy niepewnym krokiem pokonywaliśmy Śnieżny Most Przeznaczenia***, zawieszony nad granitowymi wodospadami. Dalej zaglądała nam co i rusz, na co my zajrzeliśmy jej w oczy jeszcze śmielej, by się od nas odwaliła. Niemniej trzeba się już było czepiać skał czym kto miał: nogami, rękami, brodą, nawet... a, domyślcie się****.

Śnieżny Most Przeznaczenia

Prawie już widzieliśmy wierzchołek Granitowego Szczytu, gdy okazało się, że przed nami ostatnia próba. Granitowy Duch Zadupia skonstruował tu Granitowy Labirynt, z którego wyjść było wiele, choć najwięcej - w dół. Tu trochę ochłonęliśmy, rum został w tratwie, a na trzeźwo nie przywykliśmy to takich łamigłówek. Zza kamienia (bo niczego innego tu nie było) wychylił się jednak świstak i powiedział:

-O szlachetni! Czy to nie wy pomogliście mi w potrzebie nad Wyspą Lawin, gdy sreberko za kamień mi wpadło i nijak wydostać się nie chciało? W podzięce za to przygotowałem wam mapę, która przejść wam przez Labirynt pomoże, jako i skopać zad Granitowego Ducha Zadupia.

Spojrzeliśmy niepewnie po sobie.

-Nie... Chyba cię nawet nie zauważyliśmy.

-Ekhm, yyy... A, kij z tym. Bierzcie i tak.

Granitowy Labirynt

 Tym oto sposobem poznaliśmy przejście przez labirynt. Wcale niełatwe-jak ktoś nie łapał się dotychczas skały czym tylko sobie mógł wyobrazić, to teraz już na pewno tak*****. Niemniej po chwili byliśmy już na szczycie******, gdzie przebywał sam Granitowy Duch Zadupia. Trochę się zdziwił, zwłaszcza pędzącym na niego kapitanem, głośno przy tym ryczącym:

-Jak ja cię kopnę w ... !

I kopnął go tam.

"Widziałeś, jak spadał? He he he" - Marudny Jim

Wiadomo, duch jest duch, światowi fizycznemu się niby nie poddaje, ale Marudny Jim tak go zaskoczył (i jak go kopnął!), i działo się to tak szybko, że sru! Duch pofrunął gdzieś tam w przepaść, jakby go faktycznie Jim kopnął tam, gdzie trzeba.

Staliśmy tam przez chwilę, patrząc po sobie. Tyle dni w drodze na tym zadupiu, potem wspinaczka, granit i wszędzie granit, i w końcu zemsta i to by było na tyle. Trochę nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Jim usiadł na skale i westchnął w przestrzeń.

-No cóż... Przynajmniej widok niczego sobie. To co, posiedzimy chwilę i wracamy do domu?

Dolina Sky Top, Villardy i inne takie
Zbliżenie na stan obok (Wyoming) i tereny Yellowstone

""Urrrahurrahuahuekhykhueee" - Flegmatyczny Kurt

 Z braku lepszego pomysłu przytaknąłem. No i zaczęliśmy schodzić tak, jak weszliśmy. Ale okazało się, że nie zaznamy jeszcze spokoju. Oto bowiem naszą tratwę zaatakowały pod naszą nieobecność kozy morskie.

-Jak ja was kopnę w ...! - zaryczał Marudny Jim, biegnąc aż się granit kurzył. Kozy były jednak bardziej ogarnięte od Ducha i nie robiły sobie z tego zbyt wiele. Jedna dalej żuła kapitańską czapkę, druga w końcu dała się odpędzić i odeszła, jakby od niechcenia, zjadając jednak pół sandała, którym kapitan chciał ją kopnąć. Bój okazał się trudny i choć pogoniliśmy wroga, straciliśmy dużo sił*******. A droga do domu długa.

Froze-to-Death Plateau (do 3801m)

Trzeba było najpierw wpłynąć na Płaskomorze Zamarzniętych, a potem długo, bardzo długo, ale to naprawdę długo, wydostawać się z zadupia na zadupie mniejsze, aż do okrętu macierzystego. Podczas wpływania na płaskomorze zaskoczyła nas granitowa burza, ale mieliśmy już tak samo wszystkiego dość, że nie zrobiło to na nas wrażenia. Podobnie, na samym płaskomorzu okazało się, że ktoś się na to zadupie zaplątał********, ale zamiast się zdziwić, przywitać czy wypić choć z pół beczki okowity, znieczuleni popłynęliśmy dalej.

Froze to Death
Masyw Mount Wood (3859m) - drugi najwyższy masyw w okolicy

 I tak płynęliśmy, mijaliśmy granit, a granit mijał nas. Wszystko zlewało się ze wszystkim. Trwało to ze dwie wieczności co najmniej. I wtedy, jakby w ostatnim możliwym momencie, uderzyło mnie nasze położenie. Granit. Wszędzie granit, granitowy horyzont, tratwę miotało po wielkich granitowych blokach i granitowym żwirze, ostatkiem sił płyniemy ku równie bezlitosnemu co morze, granitowemu brzegowi. Ale gdy tylko wydawało się, że jakoś dopłyniemy, kapitan rzucił mi krótko, niczym granitową kostką w twarz:

-Kozy na lewej burcie.

 Początkowo ledwie widać je było pośród wszechgranitu, lecz były tam, i to dużo. O wiele za dużo, a wszystkie tylko śliniące się na wyobrażenie naszych przepoconych koszul i soli odłożonej w butach. Nikt nie musiał nikogo przekonywać, by czym prędzej spiertralalać stamtąd w te pędy, i tak zrobiliśmy. Nie oglądaliśmy się za siebie. Chyba nawet przebiegliśmy koło jakiegoś Grizzly, ale co tam. Dopadliśmy okrętu i nie zatrzymywaliśmy się nawet, gdy zobaczyliśmy pierwsze ślady cywilizacji. Dopiero, gdy minęło już pół nocy, a okręt zamiast po granicie wpłynął na suchy ląd i zaczął się posuwać naprzód, co z pewnością zdziwiłoby okolicznych gdyby nie to, że dawno już spali, sen zmorzył i nas*********.


Alpine z drugiej strony, w tle ściany podtrzymujące East Rosebud Plateau (do 3638m)

*Granite Glacier, chociaż nazwanie tego lodowcem jest z perspektywy alpejskiej raczej kiepskim żartem. Niemniej pole śnieżne jest dość obszerne i po potykaniu się o kamienie bardzo miło je przywitaliśmy. Choćby dla tej chwili warto było nosić w plecaku raki przez kilka dni.

**Przełęcz między Granite Peak (3901m) i Froze-To-Death Plateau (3800m) jest na ok. 3500m i doszliśmy na nią koło 9:30. Ruszyliśmy zaś koło 6:15, na pole śnieżne wchodząc chyba koło 8.

***W alternatywnym wszechświecie mini przełączka na ok. 3750m (osiągnięta przez nas trochę przed 11), w naszym wypadku zaśnieżona i dostarczająca trochę emocji. Nieco łagodniejsza wersja Glocknerscharte.

****Tak naprawdę trudności raczej nie przekraczały I UIAA, może jakiś moment II się trafił. Nie była to też grań, lecz raczej system kominów w tejże, także ekspozycja nie była przesadnie wielka.

*****W alternatywnym wszechświecie również najtrudniejsze jest ostatnie kilkanaście/dziesiąt metrów, gdzie droga ma dość zawiły przebieg i z dołu wcale nie jest oczywista. Na szczęście jakaś bardzo dobra dusza zostawiła pod tym końcowym odcinkiem kawałek zalaminowanego topo, które pozwala łatwo się w tym połapać. Trudności to jakieś I/II z 1-2 miejscami III. Po drodze pozakładane są stanowiska zjazdowe, ale jako że nie mieliśmy liny, to oczywiście nie skorzystaliśmy.

******3901m, w samo południe.

*******W alternatywnym wszechświecie na przełęczy byliśmy z powrotem koło 14 i kozy ledwie zobaczyliśmy, bo zdążyły już sobie pójść. Straty w postaci sandałów i czapki z daszkiem, które zostały razem z wieloma innymi rzeczami na przełęczy, były jednak prawdziwe.

********Na płaskowyż Froze-To-Death wdrapaliśmy się z kolei trochę po 16, przy nieco absurdalnych opadach mikrogradu, który mimo groźnego wyglądu nawet nas nie zmoczył. Z kolei na samym płaskowyżu, choć wody brak, znajduje się wiele osłoniętych stanowisk pod namioty. Jeżeli ktoś chce zdobyć Granite Peak nieco szybciej od nas to jest to dobry punkt wypadowy.

*********W alternatywnym wszechświecie zeszliśmy z płaskowyżu koło 18:30, a do samochodu doszliśmy trochę po 21. Czas nie oddaje jednak tego, że przez płaskowyż niemal biegliśmy, a nogi wchodziły nam coraz głębiej i głębiej... Co nie zmienia faktu, że było bardzo pięknie.

 

---

 

EPILOG

W altrnatywnym wszechświecie zachciało się nam luksusów, dlatego zamiast na spokojnie pójść spać na kempingu, gdzie spaliśmy i przed wyjściem, uznaliśmy, że należy nam się trochę wygody i pojechaliśmy jej szukać. Dopiero koło jakiejś 2 czy 3 w nocy i objechaniu przynajmniej kilku moteli, gdy było już tak jasne jak tylko możliwe, że z cywilizowanego noclegu nici, przespaliśmy się w samochodzie. Może to dziwnie zabrzmi, bo jest wielu takich, dla których jest to najnormalniejsza forma noclegu na niskobudżetowych wyjazdach, ale jak dotąd był to jedyny raz gdy spałem na przednim siedzeniu w samochodzie (w bagażniku to co innego, ale nasz samochód do przesadnie dużych nie należał). Niby się da, ale nie podobało mi się jakoś szczególnie. Za to na śniadanie na stację benzynową obok było blisko.

Okolice Rainbow Lake, gdyby ktoś się pytał.

A w świecie rzeczywistym? Nic szczególnego. Stołki, stoły i inne obiekty dalej latały nad głowami Flegmatycznego Kurta i jego słuchaczy, ale jakby mniej intensywnie. Burda trwała jeszcze, choć jakby od niechcenia. Siwy Joe właśnie puścił kolejnego pawia, był bardzo kolorowy. Słowem, uspokajało się i wiele wskazywało, że na dziś już koniec rozrywek. I opowieści.

Po dłuższej chwili Frank zabrał jednak głos.

-No dobra... ale dlaczego to piwo smakuje tak paskudnie?

Flegmatyczny Kurt zamyślił się ponownie.

-A, nie wiem. Może ktoś naszczał?

Przeżyjmy to jeszcze raz: Avalanche Lake widziane z przełęczy między Granite Peak a Froze-to-Death Plateau. Jak również miejsce uczty kóz.


---

 

POST SCRIPTUM Z WSZECHŚWIATA ALTERNATYWNEGO

...czyli co innego widziałem ciekawego w Montanie.

Typowy montański krajobraz.

  Zdecydowanie nie jest to lista wszystkich ciekawych miejsc, które można w Montanie zobaczyć, nie jest to nawet top 3 (na pewno znalazłby się na niej Glacier National Park, gdzie nie byłem). Są to po prostu miejsca, gdzie akurat byłem i przez to mogę w ogóle cokolwiek o nich napisać. Niemniej -polecam.


1. Park Narodowy Theodora Roosevelta

Właściwie to nie jest w Montanie, ale tuż obok, w Północnej Dakocie, tuż przy granicy stanów. W parku można zobaczyć przede wszystkim tzw. złoziemy*, czyli rzeźbione przez rzekę (w tym wypadku przez Małą Missouri) labirynty kanionów, kanioników i różnowakich formacji ziemno-skalnych. Z drobniejszych atrakcji są bizony** i dużo piesków preriowych, a także grzechotniki**. Park ten stanowi dowód (być może jedyny), że w Północnej Dakocie jednak JEST coś ciekawego, i że nie składa się tylko z wielkiej łąki i przypadkowo zbłąkanych bizonów.

Żubry amerykańskie

Sama nazwa parku wzięła się od (uwaga) Theodora Roosevelta (zaskoczeni?), który pod koniec XIX wieku mieszkał w tej okolicy przez 2 lata po tym, jak jednego dnia zmarła mu żona i matka. Planował w otoczeniu przyrody odzyskać spokój ducha i zebrać siły do życia. Patrząc na jego życie i karierę polityczną po powrocie z Dakoty, udało mu się. Był m.i. prezydentem USA w latach 1901-1909, i to dość barwnym (na jego cześć pluszowe misie to po angielsku "teddy bears"), ale ogólnie cenionym, i wtedy, i dziś. Przy okazji dzięki rozmiłowaniu w przyrodzie*** miał niebagatelny wpływ na jej ochronę w Stanach i rozwój parków narodowych, choć akurat nie tego, gdyż ten powstał 59 lat po jego śmierci.

*Zwanych przez Anglosasów "badlands", a przez Dakotów "Mako Shika", czyli "Niedobre ziemie"

**Jako że po angielsku żubr to 'european bison', zasadniczo dla symetrii powinniśmy mówić o 'żubrach amerykańskich'.

***Ostrzegałem. Jednego słyszeliśmy, ale i tak najbardziej ucierpieli przez to rodzice chłopca, którego spotkaliśmy już wracając z wycieczki. Na jego pytanie "czy widzieliśmy jakiegoś grzechotnika" nie trzymałem dostatecznie dobrze języka za zębami i naraziłem jego rodziców na trudne zadanie przekonania latorośli, że to nic takiego. Raczej tego nie przeczytają, ale przepraszam.

****Co mogło wynikać z mieszkania w Dakocie, ale też zamieszkanie w Dakocie mogło wynikać z umiłowania przyrody. Jak często bywa, trudno powiedzieć.

 

2. Little Bighorn

A dokładniej Little Bighorn Battlefield National Monument. Jest to pomnik narodowy upamiętniający bitwę nad Little Bighorn w 1876 roku między 7 regimentem kawalerii USA oraz grupą sprzymierzonych Indian z plemion Lakotów*, Północnych Czejenów i Arpaho. Jako że kawalerzyści zlekceważyli przeciwnika, zostali wybici do przysłowiowej nogi, co było największym i jednym z nielicznych zwycięstw Indian w konflikcie z Amerykanami.

Zwycięstwo to było raczej gorzkie, bo choć po stronie indiańskiej obeszło się bez większych strat, to nie powstrzymało to w żaden sposób ekspansji Amerykanów, a doprowadziło 'jedynie' do długotrwałej antyindiańskiej histerii. Zresztą samo miejsce bitwy przez długie lata było 'cmentarzem narodowym' i narracja z nim związana była dość jednostronna. Protesty Indian dotyczące owej jednostronności zaczęły się pod koniec lat 60, ale dopiero w latach 90 bardziej konkretnie wcielono ich postulaty w życie, między innymi zmieniając nazwę miejsca (z "Custer** Battlefield National Monument") i dobudowując miejsce pamięci bohaterów i poległych Indian.

 Na miejscu poza ogólnym zapoznaniem się z okolicznościami bitwy można ją (posiadając samochód) dość dokładnie a przy tym bardzo przystępnie prześledzić, podjeżdżając samochodem na kolejne stanowiska opisujące koleje bitwy. Jest to zdecydowanie niejedyny, ale bardzo dobry przykład tego, że Amerykanie potrafią robić dobre muzea samochodowe.

*Podplemię Dakotów, znanych bardziej powszechnie jako Siuksowe, choć ta akurat nazwa pochodzi od Odżibwejów, którzy z Dakotami ponoć za bardzo się nie lubili. Tyle Wikipedia.

**Generał Custer był dowodzącym wspomnianym 7 regimentem kawalerii i, jak wszyscy jego żołnierze, poległ w bitwie. Co do nazwy


3. Muzeum Gór Skalistych w Bozeman

Okazuje się, że taka Montana (i okolice) to istny raj dla paleontologów - w okolicy poznajdywano tyle kości i innych śladów dinozaurów, że miejsce (mimo ogólnej zadupiastości) stało się jednym z wiodących światowych ośrodków w tej dziedzinie. W muzeum zgromadzono jeden z większych znalezionych szkieletów tyranozaura, największą kolekcję czaszek triceratopsów i dużo, dużo więcej. Jako że jednym z moich marzeń z dzieciństwa było zostanie paleontologiem, byłem tym więcej niż podekscytowany. I choć obecnie znając realia raczej wolałbym zostać przy swoim zawodzie, to takie małe spełnienie marzeń bardzo mnie ucieszyło.

Komentarze

Popularne posty