Dwa księżyce i kraksa (Alpy Julijskie 24-27.07.2016)
Jakoś się tak zdarzyło, że nigdy nie byłem na ferratach.
Jakieś krótkie odcinki klettersteigu się nie liczą - chodzi o porządne, długie ferraty, gdzie brak odpowiedniej lonży jest nie tylko głupotą, ale i nietaktem. Nie byłem też nigdy w Alpach Julijskich, w których nawet miałem kiedyś być. Istniało kiedyś* takie biuro podróży jak BTA Kompas, które miało w ofercie kilka ciekawych wyjazdów, w tym w Alpy Julijskie. Będąc chyba we wczesnym liceum (?) byłem na ów wyjazd zapisany, ale niestety nie odbył się z braku chętnych. Po wyjeździe (tym bardziej, że go nie było) pozostało we mnie wyobrażenie, jak Alpy Julijskie wyglądać powinny. A powinny być: zielone, trochę wysokie (bardziej niż Tatry, ale bez przesady) i ogólnie takie miłe, z wielkimi łąkami. Sielanka taka...
Nie mam pojęcia, czy widziałem jakieś zdjęcia tychże Alp, ale chyba nie, skoro miałem takie a nie inne wyobrażenia. W międzyczasie dowiedziałem się jednak, że są tam ferraty, na których nigdy nie byłem. Wystarczyło połączyć romantyczny sentyment i ciekawość przygody (co z tego, że zielone łąki i ferraty trochę do siebie nie pasują!), by uknuć spisek przeciw narzeczonej i przypadkowo chętnemu na wyjazd Rudemu i pokazać im Alpy od innej, nawet sobie nieznanej strony.
Koniec końców skończyliśmy na księżycu, a nawet dwóch.
*Biuro dalej istnieje i ma się chyba dobrze, ale "to już nie to samo" - w ofercie jak widzę nie ma żadnych obozów górskich ani wędrownych, które wspominam z łezką w oku.
![]() |
| Niezmordowane źródło map: kompass.de z lekkim wsparciem googlemaps. |
Droga na kosmodrom: Katowice - Koča pri izviru Soče
Droga zajęła nam cały dzień i do schroniska dojechaliśmy już o zmierzchu. Góry widzieliśmy powierzchownie i nie skupialiśmy się na nich, więc dalej nie wiedziałem, jak wyglądają. Schronisko pamiętam dość słabo, ale chyba było ciasno i sympatycznie.
| Masyw Trentskiego Pelca (2109m), który spośród różnych tutejszych gór i górek zobaczyliśmy z bliska jako jeden z pierwszych. |
Księżyc 1 - Jalovec
Parking w Zadnjej Trencie (960m) - Jalovška škrbina (2138m) - pod Jalovcem (2280m) - jeszcze bliżej Jalovca (~2550m?) - pod Jalovcem (2280m) - Zavetišče pod Špičkom (2064m) - parking w Zadnjej Trencie (960m)
| Jalovec. W trakcie wspinaczki nie widzieliśmy do końca co my wspinamy, zobaczyliśmy potem. |
Na pierwszy cel wyznaczony został Jalovec*. Dlaczego akurat Jalovec? Właściwie trudno powiedzieć - był dość duży, wydawał się ładny, prowadziły na niego ferraty "nie za łatwe, nie za trudne, lecz w sam raz" i były jakieś schroniska dookoła. Być może inne okoliczne szczyty też spełniają te warunki, ale Jalovec był pewnie pierwszym, który mi się nawinął podczas przeglądania przewodnika, więc po co szukać dalej?
| Przykładowy fragment podejścia w Alpach Julijskich. Ale równie dobrze mógłbym napisać, że to Gorgany. |
Szlak zaczynał się na tyle blisko schroniska, by nie trzeba było długo jechać, ale też na tyle daleko, by nie czuć wyrzutów sumienia, że pojechaliśmy samochodem. W zielonej dolinie niemrawo płynęła rzeczka, co akurat zgadzało się z moimi sielankowymi wizjami. Podejście, które od razu było strome też jeszcze się w tych wyobrażeniach mieściło, ale to, że nie robiło się ani trochę łagodniejsze przez kolejne 3 godziny i jakieś 1000m w górę, już coraz mniej. Po drodze mijaliśmy kolejne stadia zieloności - od lasu liściastego, przez iglasty do kosówki. Dopiero potem szlak stał się nieco mniej stromy, ale nic dziwnego - byliśmy już na księżycu.
| Granica między łąką a księżycem |
Księżyc, choć jako destynacja brzmi odlegle i pociągająco, okazał się bliższy niż myśleliśmy (choć nogi po podejściu mogłyby twierdzić co innego) i dość monotonny. Było biało i bardzo kamieniście. Albo kamieniście i bardzo biało, zależnie od punktu widzenia. Na początku jednak zrobiło to na nas pewne wrażenie i całkiem ochoczo weszliśmy na przełęcz Jalovską by popodziwiać słynne księżycowe krajobrazy. Zasadniczo przedstawiały po prostu więcej tego, co zobaczyliśmy przed chwilą - błękitu nieba i bieli kamieni - ale były niczego sobie.
A chwilę potem zaczęły się... ferraty!
| Sam początek ferrat nieopodal Jalovškiej škrbiny (2138m) |
Początek był, jak mi się zdawało, nietypowy - niewiele było stricte ferrat jako stalowych linek, gdzie można by się wpiąć, za to całkiem sporo było innych ułatwiaczy: czasem klamer, ale przede wszystkim wkutych w skałę metalowych bolców. Po czasie okazało się, że jest to jednak tutaj bardzo typowe i takie tu mają zwyczaje ubezpieczania, więc moje wyobrażenia znowu musiały się dostosować.
| Typowe słoweńskie ubezpieczenia |
Po przejściu kawałka ferraty** pod kopułę szczytową prowadzi kawałek piargu (podczas naszej wycieczki częściowo zasypanego śniegiem). Poszliśmy. Szliśmy jednak nie tylko my, szła też burza.
| Monika opalająca się w słońcu |
Pogoda bezpośrednio nad nami wydawała się całkiem znośna, czasem nawet świeciło nam słońce. Za to podziwianie widoków, a zwłaszcza koloru nieba praktycznie wszędzie dookoła, przyprawiało nas powoli o lekkie drżenie kolan. Rozum udawał jednak, że śpi i nic nie widzi, więc po krótkim (nie)zastanowieniu rozpoczęliśmy atak szczytowy-byle szybko, zanim zaczniemy się zastanawiać, co my wspinamy.
| Kopuła szczytowa Jalovca i Rudy (Rudy pierwszy z lewej). |
Doszliśmy nawet (terenem wspinanym i lekko, ale bez przesady, ubezpieczonym) na grań szczytową, gdzie szliśmy już bez widoków w chmurze. Staraliśmy się iść najciszej, jak tylko możemy, ale cóż - kilka kropel deszczu i szum w głowie przypominający grzmot obudziły nasze rozumy, które kazały nam jednak schodzić, co uczyniliśmy w dobrze zorganizowanej panice. Odetchnęliśmy pod kopułą szczytową, troszkę na nas pokropiło, po czym jak na złość zaczęło się ładnie wypogadzać.
| Tęcza i kiełbasa na pocieszenie, nie było tak źle. |
Była już jednak 16 i dużo kroków w nogach i rękach, więc ochota i myśli w narodzie poszły już w stronę schroniska. Nie pozostało nam nic innego, jak podążyć za nimi i w niecałe dwie godziny, trochę gimnastyki na zejściu i sporo ładnych widoków później byliśmy już w schronie pod Špičkiem.
Schron pod Špičkiem tak naprawdę wcale nie jest schronem, tylko bardzo uczciwym (choć skromnym) schroniskiem. Jest wszystko, czego można oczekiwać od schroniska - dach, jedzenie, piwo, wygodne materace, łazienka***... to chyba wszystko. No i przy naszej wizycie był bardzo sympatyczny i charakterystyczny gospodarz, który chciał przekazać pozdrowienia dla Wojtka Kurtyki. Niniejszym zamieszczam.
| Zavetišče pod Špičkom (2064m) |
| Widoki spod schroniska cz.1 |
| Widoki spod schroniska cz. 2 |
Powinienem też wspomnieć, że choć noc przebiegała ogólnie spokojnie, w jej środku Rudy chciał nas wyrwać na wschód słońca popodziwiać widoki. Jeśli dobrze pamiętam, udało mu się nas obudzić, ale widoków jednak nie pamiętam żadnych a i zdjęcia się nie zachowały, więc prawdopodobnie ich z jakichś względów nie było****. Misja Rudego zakończyła się więc prawdopodobnie sukcesem połowicznym.
| To już przedpołudnie, gdyby się ktoś pytał |
A rano - proza życia, poezja wakacji i dramat zejścia. Pobudka, śniadanie, i dwugodzinne zejście przy bardzo pięknym otaczającym nas świecie. Na deser poszliśmy jeszcze do źródła Soczy - ot, wapienny kanion z mokrą dziurą w ziemi na końcu, ale cieszy.
*Nazwa pochodzi od 'jałowości' góry. Gdybym to wiedział, pewnie szybciej zweryfikowałbym swoje wyobrażenie o całych Alpach Julijskich.
**Dla uproszczenia (ale ze stratą precyzji) będę tak nazywał dowolny ubezpieczony bądź sztucznie ułatwiony kawałek szlaku.
***Ale też bez przesady, raczej bez ciepłej wody, zimnej zresztą chyba też.
****Czy była to mgła, czy zaspanie - trudno powiedzieć.
Księżyc 2 - Triglav
Aljažev dom (1015m) - Luknja (1758m) - Triglav (2864m) - Triglavski dom (2515m) - koniec drogi przez Próg (~2200m) - początek drogi przez Próg (1120m) - Aljažev dom (1015m)*
Jako że na Alpy Julijskie chcieliśmy przeznaczyć 4 dni, a na wejście i zejście na każdą górę, razem z odpoczynkiem, liczyliśmy dwa dni, łatwo policzyć, że mieliśmy czas na jeszcze jedną górę. Jak można się również domyślić, wybór nie nastręczał specjalnych problemów. Skoro można wejść na najwyższą kupę kamieni w okolicy, dlaczego tego nie zrobić?
| Triglav (2864m), ale widziany jakoś spod Jalovca |
Wejście planowaliśmy ze schroniska Aljažev Dom, pod które prawie da się podjechać samochodem, z parkingu trzeba przejść jedynie kilkaset metrów. Oczywiście nie zawsze ma się szczęście, dlatego dla nas było to kilkaset metrów w strugach deszczu. Ze schroniska pamiętam nasz całkiem przytulny pokój, ale poza tym niewiele. Chyba był to taki niczym specjalnym się nie charakteryzujący moloch, ale swoją rolę dachu nad głową spełnił.
| Nie zachowało się (w moich zbiorach) żadne sensowne zdjęcie Aljažev Domu, ale doliny Bukovlje - i owszem. |
Godzina wyjścia - 6 rano - była dość dobrym kompromisem między potrzebą wczesnego wyjścia** a wołaniem łóżka o dalsze leżenie. Pogoda była na pozór w porządku, ale było dużo chmur i ogólnie parno. Nie wyglądało to szczęśliwie na coś, co by zwiastowało jakieś burze popołudniem, niemniej cały dzień nerwowo nasłuchiwałem, czy coś gdzieś za krzakiem (lub ogólnie nieopodal) nie grzmi.
| Ściany, krzoki, ból pleców głęboki. |
Nie napisałem jeszcze w ogóle, że szliśmy Drogą Bamberga! No to piszę***. Pierwsza część Drogi Bamberga, która to część nie jest jeszcze właściwie jeszcze Drogą Bamberga, to podejście na Przełęcz Luknja. Było długie, zakrzaczone, parne i umiarkowanie ciekawe - można co prawda pooglądać dość imponującą północną ścianę Triglava, ale widok nie zmieniał się jakoś szczególnie przez jakieś 2 godziny, gdy wchodziliśmy na przełęcz. Powinniśmy byli jednak bardziej doceniać te dłużące się chwile w zieloności. Na chwilę przed przełęczą zaczynał się mało przyjemny piarg, który zwiastował niedługie pożegnanie z zielenią na rzecz krajobrazu z każdym metrem coraz bardziej księżycowego.
| Dumna Koza (1m) na przełęczy Luknja (1756m) |
Z przełęczy droga kieruje się w lewo, w teren skalny, gdzie nawet kozy nie chodziły. Atrakcje nie dają na siebie czekać. Dość szybko dochodzi się do miejsc stromych, eksponowanych, ale też dobrze ubezpieczonych, a pięknych jak z folderu reklamowego o ferratach. Droga jest bardzo różnorodna - czasem łatwiejsza, czasem trudniejsza****, czasem stroma, czasem (ale jednak zdecydowanie rzadziej) płaska, czasem są jakieś ferraty albo metalowe bolce, czasem nic. Przez większość czasu jest jednak powietrznie i dość ekscytująco. Zwłaszcza pod koniec sieć (na ogół oferrraconych) kominów i kominków zrobiła na mnie bardzo przyjemne wrażenie.
Ta część drogi***** (która zajęła nam z postojami koło 3 godzin) kończy się na wysokości około 2300m na obszernym i już zupełnie księżycowym płaskowyżu. Źdźbła trawy nie uświadczyliśmy, rosły tylko kamienie, płaty śniegu i kopuły szczytowe.
| Księżyc podszczytowy-z zewnątrz |
| Księżyc podszczytowy - od środka |
Pod jedną z nich - tę najbardziej nas akurat interesującą, Triglava - trzeba jeszcze było podejść niecałe 1,5h i 250m w pionie******. Leniwie się więc pofatygowaliśmy. A tam... kolejna ferrata! Tym razem krótsza, łatwiejsza, dlatego w poszukiwaniu mocnych wrażeń mój mózg sam zaczął mi sprawiać omamy słuchowe i co chwilę słyszałem burzę, której nie było. Nawet zaczęliśmy wchodzić w chmurę (tym razem prawdziwą). Na szczęście po godzinie z lekkim hakiem zameldowaliśmy się na szczycie, na którym po kolejnych kilkunastu minutach zaczęło się nieco przejaśniać i widać było, że wbrew grzmotom w głowie żadnej burzy nie będzie.
| Takie tam ferraty poszczytowe. |
Do przełęczy Luknja włącznie spotkaliśmy kikunastu innych turystów a potem chyba nikogo więcej, dlatego szczyt odebraliśmy jako dość zatłoczony. Jest tam na szczęście dużo miejsca i dla każdego go starczy, ale i tak nie mieliśmy jeszcze tego dnia do czynienia z takim gwarem. Nie był on jednak dużym zaskoczeniem - wszak na szczyt można wejść z trzech stron******, z czego wejście z dwóch z nich (w tym z naszej) nie jest zbyt popularne.
| Jedyne i niepowtarzalne zdjęcia szczytowe we wszystkich konfiguracjach par |
Zejście do schroniska (Triglavskiego Domu********) zajęło nam niecałe półtorej godziny i jak na (dla odmiany) najpopularniejszą drogę na Triglav przystało - było ubezpieczone gęsto i na całej długości, wręcz rozrzutnie, co mocno kontrastowało z naszymi dotychczasowymi doświadczeniami z oszczędną słoweńską asekuracją. Nie mieliśmy jednak nic przeciwko temu, tym bardziej, że byliśmy w drodze już od przeszło 10 godzin i myśleliśmy przede wszystkim o ciepłym obiedzie i wygodnym łóżku.
| Przykładowe zabezpieczenia w drodze powrotnej |
Ze schroniska nie mam jakichś szczególnych wspomnień******** - po prostu spełniło swoje zadanie. Pamiętam coś jedynie z rana, kiedy Rudy ochoczo wygonił nas na sesję zdjęciową o wschodzie słońca - byłem niewyspany, z jakiegoś błahego powodu rozmarudzony i towarzystwo cudem mi przywróciło humor. Sesja jednak się udała.
| Na północ: po lewej Razor (2601m), na prawo od niego Stenar (2501), a potem masy Škrlaticy (2740m) |
| Na północny wschód (większe szczyty od lewej): Jalovec (2645m), Mangart (2679m) i znowu Razor (2601m) |
A potem - ponownie proza zejścia. Około 1500m w dół, częściowo ferratą 'przez próg', która wchodzącym na Triglav od tej strony na pewno dostarcza sporo emocji, a i nam -choć po bardziej wymagającej Drodze Bamberga- zdecydowanie urozmaiciła drogę. Poza tym w dół, w dół, o jakie ładne widoki, w dół, o kurczę coś tu rośnie to już nie jesteśmy na księzycu, w dół, w dół... i po jakichś 5 godzinach zameldowaliśmy się przy samochodzie z nogami wchodzącymi nam w rzecz poniżej pleców.
| A ten kawał skały to Begunjski Vrh (2461m) |
| Północna ściana Triglava - oglądana z lepszego miejsca i w lepszej aurze, niż podczas podejścia |
*Chociaż tu jeszcze robię takie wtręty w tekście, to jednak uznałem, że lepiej komentarze dotyczące (naszych) czasów przejścia wydzielić gdzie indziej, np. tu. Także nasze bardzo (!) zgrubne czasy przejścia (z odpoczynkami, choć różnie bywało):
Aljažev Dom - Luknja: 2h15'
Luknja - płaskowyż pod Triglavem: 3h15'
płaskowyż pod Triglavem - Triglav: 2h10'
Triglav - Triglavski dom: 1h30'?
Triglavski dom - koniec drogi przez Próg: 1h
koniec drogi przez Próg - początek drogi przez Próg: brak danych, ale tak ok. 3h to pewnie było, jak nie więcej.
początek drogi przez Próg - Aljažev Dom: czas też się nie zachował, ale raczej krótko ;)
**Długi dzień był nam dość potrzebny - mieliśmy do wejścia jakieś 1850m w górę, co chyba dalej stanowi mój rekord największego pojedynczego podejścia pokonanego jednego dnia. Od razu chciałem tu podziękować żonie za jej wytrwałość i cierpliwość, której, jak twierdzi, wcale nie ma. A jednak! Nie zmieni tego nawet fakt, że następnego dnia chciała mnie z powodu wspomnianego podejścia zabić.
***Pod kopułę szczytową Triglava (od różnych stron) prowadzi całkiem sporo szlaków i kilka ferrat, droga Bamberga jest uważana za jedną ze zdecydowanie ciekawszych. No i trudniejszych, ale przecież sam planowałem to wyjście, no nie?
****Najtrudniejsze miejsce jest właśnie gdzieś w środkowej części grani - dość powietrzne przewinięcie się pod turniczką w grani, zupełnie nieubezpieczone. Trudności podobno II- UIAA - czyli generalnie niby niewiele, ale jak ktoś nie ma obycia, to emocje są.
*****Można powiedzieć, że to 'właściwa' Droga Bamberga - na płaskowyżu łączy się z innymi szlakami.
******Taaaak, płaskowyż mówili...
*******Oczywiście szlaków w okolicy Triglava jest co niemiara, ale w obrębie kopuły szczytowej można wyróżnić trzy drogi: zdecydowanie najpopularniejszą wschodnią oraz zachodnią (obraną przez nas) i południową (która w końcowym odcinku łączy się z zachodnią), których popularność trudno mi już porównać - obie wydają się dość niszowe. Nie, żeby były jakoś istotnie trudniejsze, choć na pewno nie są tak absurdalnie gęsto obite jak droga wschodnia.
********Żeby uczynić zadość tłumom każdego dnia żądnym zdobycia szczytu, po wschodniej stronie kopuły szczytowej zbudowano aż dwa schroniska. Pierwszym napotykanym schodząc drogą 'normalną' jest właśnie Triglavski Dom, ale dosłownie rzut beretem (o ile rzut ten trwa pół godziny) dalej znajduje się Dom Valentina Staniča. W otoczeniu kopuły szczytowej Triglava jest nawet jeszcze trzecie schronisko (Dom Planika), tym razem po południowej stronie. Od strony wschodniej najbliższe schronisko (Koča na Dolicu) jest kawałeczek dalej i jest sporo mniejsze od wszystkich wyżej wymienionych.
*********Prysznica nie było, gdyby się ktoś pytał, a nawet gdyby był, to i tak byśmy nie skorzystali, bo była tylko zimna woda.
Kraksa
Po zejściu podjechaliśmy jeszcze pod bardzo malowniczy wodospad Peričnik. Jest to jeden z tych wodospadów, które da się obejść całkiem naokoło - bardzo polecam! Potem jeszcze tylko przerwa obiadowa i w dobrych nastrojach opuściliśmy Słowenię...
| Wspomniany wodospad Peričnik |
... by skierować się do Austrii, gdzie na horyzoncie rysowała się nowa przygoda, jaką miał być Grossvenediger i drugie* moje podejście do jego zdobycia. Dla reszty zespołu miała to być przygoda być może jeszcze większa, bo pierwsza lodowcowa. Ze względów logistyczno-krajoznawczych chciałem spróbować poprowadzić grupę od północy. Na całą akcję mieliśmy 3 dni (nie licząc dnia dojazdowego), więc czasu było w sam raz.
Co bardziej spostrzegawczy czytelnik mógł jednak przeczytać o kraksie w tytule i domyślić się, że nie wszystko poszło zgodnie z planem. Cóż, tak właśnie było. Nie chciałbym tu wchodzić w szczegóły tego, jak do wspomnianej kraksy doszło** choć wiem, jakie to fascynujące, więc obiecuję każdemu, kto się mnie o to spyta przy piwie, przedstawić szczegóły. Tutaj przytoczę jedynie kilka faktów:
- w sumie to wypadku nie widziałem, bo spałem, a kierował Rudy;
- ofiar w ludziach nie było, choć niewiele brakowało;
- samochód uratował nam życie, poświęcając całkowicie swoje;
- lekko rannych były dwie osoby, w tym Monika. Miała przy tej okazji okazję zapoznać się z austriacką służbą zdrowia, która kolejny raz pokazała, że stoi na wysokim poziomie;
- znaleźliśmy się w złym momencie w złym miejscu. Nie wydaje mi się, żebyśmy w jakikolwiek sposób mogli wypadku uniknąć. Piszę to ku przestrodze, że nieważne jak ostrożnie się jedzie, czasem wypadek i tak spadnie z nieba***. Zapinajcie pasy a dzieci wóźcie w fotelikach, zawsze!
Zamiast kolejnej górskiej przygody przeżyliśmy więc początkowo szok i dużo stresu, potem dwie przymusowe noce w Lienzu w oczekiwaniu na wypisanie Moniki ze szpitala, a następnie transport do Polski zrealizowany przez mojego tatę, który nie raz z transportowych opresji mnie wyciągał i jakiś mniej lub bardziej symboliczny pomnik powinienem mu za to postawić. Skończyło się zatem może nie najlepiej, ale też nie najgorzej - wszyscy przeżyli i dość szybko wydobrzeli...
...poza samochodem. Nie jestem specjalnie wielkim entuzjastą motoryzacji, a samochody traktuję służebnie - jak dla mnie nie muszą być piękne, czyste, szybkie ani świadczyć o statusie, mają być praktyczne. Myślałem wobec tego też, że nie jestem wobec nich sentymentalny, ale okazało się, że to nieprawda. Bo i rozbity samochód nie był byle jaki, więc jemu ten wpis dedykuję.
| Zjeździł z całą rodziną 600000km, w tym Europę od Hiszpanii do Finlandii i od Grecji do Szkocji. Tutaj akurat w Chamonix. |
*Pierwsze podejście, 4 lata wcześniej, nie udało się ze względu na zbyt dużo śniegu, więcej szczegółów tutaj: https://cojawspinam.blogspot.com/2018/05/wysokie-taury-feat-grossglockner-14.html
**Trzeba się mnie spytać osobiście, przy piwie chętnie opowiem
***W tym wypadku akurat z boku, ale patrz przypis powyżej.



Komentarze
Prześlij komentarz