Jądro Zadupia (8-14.08.2016)
Siedzę na lotnisku Chopina w Warszawie czekając na odlot do San Francisco. Na pół roku. Brzmi jak przygoda życia i pewnie taką będzie. Ale jak się siedzi na lotnisku, człowieka zjadają nerwy z tysiąca i jeden powodów, ograniczających się w sumie do tego, czy cały misterny plan przelotu sprawdzi się krok po kroku.
Oczywiście dlaczego miałby się nie sprawdzić, ale jak coś się po drodze zatnie, to nie wiadomo, co zrobić, zwłaszcza, że na miejscu będę bardzo późnym wieczorem. A to dopiero początek - po dotarciu na nocleg (gdzie nie ma gospodarza, bo wyjechał i zostawił jedynie wskazówki, skąd wziąć klucze) następnego dnia koło południa mam zarezerwowany lot (z innego lotniska, by nie było za łatwo) do Casper w stanie Wyoming. Tam, jadąc jedynie jakieś 12h z Minnesoty samochodem, ma dojechać Jarek i już razem ruszymy do Pinedale (kolejne 4h w samochodzie), by spędzić tam kolejną noc. I potem - jeszcze dalej, finalnie na Gannet Peak (4210m) - najwyższy szczyt stanu Wyoming i ten, pod który idzie się najdłużej ze wszystkich najwyższych szczytów poszczególnych stanów. Poza Alaską, oczywiście.
Większość faktycznie się udała. Samolot był, wsiadłem do niego, i doleciał tam, gdzie miał dolecieć. Podobnie klucze na nocleg były faktycznie w szkatułce w ustalonym miejscu, kod szczęśliwie pasował. Bardzo się z tego powodu ucieszyłem, bo już wtedy nie wszystko szło zgodnie z planem. Na lotnisku okazało się, że chociaż bagaże doleciały razem ze mną, to moja wielka czarna walizka okazała się bardzo podobna do pewnej innej wielkiej czarnej walizki. Potrafiłem co prawda odróżnić jedną od drugiej, ale sztuka ta nie udała się właścicielowi innej wielkiej czarnej walizki, a niestety był szybszy ode mnie i zostałem na lotnisku z nie swoją walizką. Wrodzony optymizm podpowiadał mi (całkiem słusznie, jak się okazało), że za kilka dni, może tydzień moja walizka się znajdzie, ale nawet on nie odważyłby się stwierdzić, że znajdzie się do jutra (również bardzo słusznie). Wieczór i noc spędziłem więc na przemian na niespokojnym śnie, nerwach, i szybkim ustalaniu czego potrzebuję na kolejny tydzień oraz co z tego mam, a co zostało w walizce i co albo Jarek musi mi wziąć (jeśli ma), a co musimy kupić w sklepie gdzieś po drodze, którego znalezienie też może być sztuką.
Szczęściem w nieszczęściu większość sprzętu w góry miałem w drugim bagażu, czyli wielkim plecaku, który nie sposób było pomylić na lotnisku. Brakowało mi jedynie kijów, czekana, śpiwora, karimaty i raków, z czego tylko tych ostatnich Jarek nie miał w nadmiarze i trzeba je było gdzieś (?) kupić. Po zrobieniu tego podsumowania, przepakowaniu się i krótkim jetlagowym śnie wstałem w nieznacznie lepszym nastroju. Na lotnisku w Oakland czekała mnie jednak kolejna niemiła niespodzianka, bowiem samolotu do Casper tym razem nie było i nie miało być. Zamiast tego zaproponowano mi lot zastępczy, tylko kiedy indziej i gdzieś indziej. Opcji trochę było, ale że nie miałem ani zbyt dobrej znajomości geografii środkowych Stanów, ani zbyt szybkiego internetu*, wybrałem opcję być może nieoptymalną: lot do Devner w stanie Kolorado, tego samego dnia, ale zauważalnie później.
Jarek nie był zachwycony gdy wyliczył, że na noclegu w Pinedale zamiast o jakiejś przyzwoitej popołudniowej porze będziemy około 2-3 w nocy. Był jednak jakiś pozytyw - w okolicach Denver nie było problemu ze znalezieniem dobrego sklepu turystycznego, więc mogłem sobie zakupić nie tylko jakieś raki, ale nawet bardzo fajne raki, które służą mi do dziś**. Poza tym podróż przebiegła w miarę zgodnie z planem - byliśmy na noclegu po 2 w nocy, i obyło się szczęśliwie bez kolejnych przygód***.
![]() |
| Mapy by CalTopo z lekkim wkładem GoogleMaps |
*Karty lokalnej jeszcze nie zdążyłem załatwić, miałem co prawda wykupiony jakiś awaryjny pakiet, ale bez szału. Polegałem raczej na lotniskowym wifi.
**Stan na wrzesień 2023, choć pewnie jeszcze posłużą.
***Chociaż nie zapomnę widoku burzy nad pustynią nocą, jak i walki za kierownicą, by nie zasnąć. Cóż, Jarek mógł mieć łatwiej, bo jak była jego kolej na odpoczynek, nikt do niego nie gadał.
Wpis 1
Elkhart Park (ok. 2850m) - Photographers Point (ok. 3170m) - Eklund Lake (ok. 3125m) - Seneca Lake (ok. 3125m) - jezioro za Little Seneca Lake (ok. 3170m)
Nie spaliśmy może jakoś szczególnie długo, ale wymęczeni po przygodach dnia poprzedniego i tak było to wspaniałe kilka godzin. Gdzieś w głębi mnie dalej jednak tlił się niepokój, że czegoś zapomniałem. Przejrzałem więc jeszcze raz, co mam i starałem się dobrze zastanowić, czy to wszystko. No i cóż, jednak nie wszystko. Brakowało uprzęży. Nastąpił krótki atak paniki, bo miejscowość wydawała się dziurą i nie dawała wielkich nadziei na zdobycie tak wyrafinowanego sprzętu*. Błyskawicznie wpadłem jednak na pomysł - uprząż z liny! Od razu** zacząłem przeglądać wszystko co na Youtubie się dało na ten temat znaleźć. Szukałem długo, bo chciałem znaleźć coś, co z jednej strony wzbudzało by moje zaufanie, z drugiej- było na tyle proste, by to zapamiętać. W końcu się udało, ale co ciekawe nie jestem w stanie znaleźć tego ponownie***.
| Wychodzimy, wreszcie zacząłem robić zdjęcia |
Tak wyposażeni, nieśpiesznie przepakowaliśmy się, podjechaliśmy na początek szlaku i już koło 13 ruszyliśmy na szlak. Wysokość: jakieś 2850m, więc do szczytu mamy jedynie jakieś 1,5km w pionie, choć sporo więcej w poziomie****.
| Trudno mi powiedzieć, które to było jezioro, bo było ich po drodze dużo i ładnych. |
Z perspektywy czasu wydaje się, że pierwszego dnia przeszliśmy ledwie parę kroków, zobaczyliśmy kilka ładnych widoków i to by było na tyle. I w skali naszej wyprawy trochę tak było. A przecież maszerowaliśmy pięć i pół godziny, mijając niezliczone ilości jezior i kamieni (zwłaszcza kamieni), dużych i małych. Czuliśmy, że zanurzamy się w inny świat, cichy, odludny i przede wszystkim granitowy, choć z drugiej strony nawet nie podeszliśmy pod żadną większą górę. Dalej jednak iść nie mogliśmy*****, bo zmogło nas zmęczenie po ostatniej półprzespanej nocy i rozbiliśmy się chyba koło następnego stawu za Little Seneca Lake, którego nazwy nie pamiętają nawet najstarsze świstaki, bo górali tam nie było. Miejsce (wysokość ok. 3170m) nie jest jakieś szczególne, na pewno nie zwyczajowo biwakowe, ale przyjemne. Ot takie spokojne nad jeziorkiem.
| A to już jestem w stanie powiedzieć, że to Seneca Lake. |
| Małe, nienazwane na mapie jeziorko za Little Seneca Lake, nad którym spaliśmy. |
*Teraz sprawdziłem: w Pinedale jednak jest jakiś sklep turystyczny, w którym (stan na październik 2023) można wg strony internetowej dostać jeden rodzaj uprzęży w niepasującym na mnie rozmiarze. Także czy nie doceniliśmy wielkomiejskości Pinedale trudno powiedzieć.
**W takich momentach mam tendencję do nie zastanawiania się zbyt długo i chwytania się pierwszego pomysłu, który wydaje się sensowny. W tym wypadku ów pierwszy pomysł miał jednak faktycznie szanse być najsensowniejszym, bo jak teraz o tym myślę na chłodno chyba jedyną alternatywą wydawało się rzeczywiście znalezienie odpowiedniego sklepu. Najbliższa większa miejscowość znajdowała się ok. 1,5h drogi od nas, więc stracilibyśmy na tym wariancie co najmniej 3h, ale możliwe, że więcej, być może dużo więcej.
***Wydaje mi się jednak, że było to coś zbliżonego do tego https://www.youtube.com/watch?v=sp0WY2eoajk - ale bez zastosowania węzłów płaskich, tylko kilkukrotnym owinięciu się w pasie i związania ósemką. Chyba. Do wspinania bym się trochę bał tego stosować (głównie niewygody), ale na przygody lodowcowe, gdzie noszę na sobie dużo ubrań taka metoda wydawała się się akceptowalna.
****Google mapy pokazują ok. 21,5km w linii prostej, chociaż szlak do zbyt ‘prostych’ nie należał, więc do przejścia mogło być spokojnie ze dwa razy tyle.
*****W ten sposób życie zweryfikowało oryginalne plany, oczywiście dużo bardziej ambitne - mieliśmy spać gdzieś dalej, a kolejnego dnia wejść na Fremont Peak (4191m, drugi najwyższy szczyt pasma i trzeci Wyomingu). Cel byłby realistyczny gdybyśmy) wyruszyli wcześniej i byli wypoczęci, zgodnie z planem przedwyjazdowym.
Wpis 2
Jezioro za Little Seneca Lake (ok. 3170m) - Island Lake (3154m) - Titicomb Lakes (ok. 3230m) - Górna część Titicomb Basin (ok. 3350m)
Kolejny dzień przypomniał mi o tym, co powiedział pewien uznany autor komiksów* na spotkaniu im poświęconym “prosty dowcip można przedstawić w dwóch kadrach, ale można też zbudować z niego historię na kilka stron”. Mógłbym zatem napisać, że szliśmy nieśpiesznie kolejne 5,5h przez zadupie i doszliśmy do planowanego miejsca noclegu (jeszcze większego zadupia na wysokości ok. 3350m), gdzie się rozbiliśmy i leniliśmy, bo i tak nie było czasu na nic innego.
| Foka skalna, gatunek endemiczny występująca tylko w tym miejscu w Wyomingu i na świecie. |
Ale mógłbym też napisać, jak uwolnieni już z więzów łączących nas z cywilizacją zanurzamy (zadupiamy?) się w zadupie, którego kosztujemy kęs za kęsem, przechodząc od jeziorka i wzniesienia do kolejnych, i kolejnych, i kolejnych jezior, z pięknymi dziewiczymi plażami. Góry są nad nami, także te, do których idziemy, ale nie widać ich wszystkich. Są jak malunek na sklepieniu nieba, blisko, ale z innej rzeczywistości, a my błąkamy się beztrosko czekając, czym zaskoczy nas kolejny zakręt. Są też skały w kształcie fok. Wreszcie dochodzimy do doliny Titicomb, która kończy się monumentalną barierą skalną, pod którą podchodzimy, by mieć u stóp dolinę, a samemu być u stóp granitowych gigantów. Powoli odnajdujemy się w labiryncie głazów, oswajamy się z nim i zaznaczamy nasz byt obozem. Wpisujemy się w krajobraz i jednoczymy z nim, czy jakoś tak. I tak dalej.
| Mimo wspaniałych warunków i szczytu sezonu, plażowiczów nad Island Lake brak. |
| Titicomb Basin |
| Mount Woodrow Wilson (4117m) |
Każdy może posłuchać swojej ulubionej wersji i każda będzie prawdziwa.
*A żebym to pamiętał, który! Ale było to na Międzynarodowym Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi, a ja byłem w gimnazjum.
Wpis 3
Górna część Titicomb Basin (ok. 3350m) - Mount Helen (4151m) - Górna część Titicomb Basin (ok. 3350m)
Wreszcie się nawypoczywaliśmy, więc po rozkoszach dnia poprzedniego, idziemy w góry. Celem jest widowiskowa Mount Helen (4151m), która góruje tuż nad naszym obozem. O piątej już jesteśmy na podejściu.
| Miły i zabawowy żleb podejściowy |
Wreszcie coś się dzieje!
| Ile jeszcze - nie wiadomo, a pod nogami stromo |
Jako że to naprawdę tuż obok, bardzo szybko dochodzimy do wielkiego żlebu schodzącego z przełęczy na północ od szczytu, dzięki któremu można ominąć czołową ściano-turnię, na której jest wytyczonych parę niebanalnych linii wspinaczkowych. Żleb jest stromy* i zaśnieżony, raki i czekany wchodzą w ruch. Trzymamy się głównej odnogi żlebu, ale koło 7:30, będąc już niedaleko pod przełęczą, odbijamy w jedną z ostatnich odnóg idących w prawo i niebawem przechodzimy na skały.
| To już kawałek później, na grani tuż pod szczytem i w ogóle podczas zejścia, ale pasował mi to zdjęcie umieścić tutaj. |
Wspinania trochę jeszcze jest - najpierw do grani (łatwo, chociaż stromo i krucho), a potem granią (już nie tak krucho i stromo, ale czasem nieco trudniej**. Trochę nam to jednak zajmuje, bo na szczyt wchodzimy dopiero koło 9***.
Jest pięknie i kropka. Siedzieliśmy na szczycie prawie godzinę i upajaliśmy się widokami.
| Widok na północ. Nie był to pierwszy moment, gdy zobaczyliśmy Gannet Peak, ale oczywiście też było go ze szczytu widać. |
![]() |
| Panorama na południe: na środku masyw Fremont Peak, po lewej Fremont Glaciers, po prawej Titicomb Basin |
| Trudno było powiedzieć, czy bliżej do namiotu mieliśmy w pionie czy poziomie. Rzut oka na mapę nie rozstrzygnął tego jednoznacznie. |
No i w końcu było widać Gannet Peak. Za jeszcze jednym murem skalnym, w kolejnym, najgłebszym kręgu zadupia. Niby najwyższy szczyt Wyomingu, niby cel wyprawy, a zajęło nam 3 dni, by w ogóle go zobaczyć.
| Zejście przy grani do poczatku żlebu wejściowo-zejściowego. Mogliśmy się napatrzeć i na Ganneta, i na Bonney Pass. |
*Bo ja wiem, do 40 stopni na pewno, może 45, więcej chyba nie. Chociaż kto wie?
**Trudności oficjalnie 4 klasy w skali Johna Muira, na nasze na oko I UIAA z jednym-dwoma miejscami bardziej za II.
***Notka statystyczna: w chwili zdobywania był to mój trzeci najwyższy zdobyty szczyt, obecnie (10.2023) szósty.
****Na przyszłość chyba polecamy ten wariant zamiast odbijać ze żlebu wcześniej. Jest ciut dalej, ale można sobie oszczędzić kruszyzny.
Wpis 3,5
Burza przeszła, mogliśmy więc wyjść z namiotu, posiedzieć na kamieniach i patrzeć w przestrzeń. Człowiek jednak nawet w górach zwykle jest zabiegany, bo coś można zrobić, albo coś trzeba zrobić - a tu nic. Siedzimy, nic się nie dzieje. Gapimy się na dolinę. Przyszliśmy tu wczoraj, ale jako że był czas nasycić się bezludziem, czuliśmy się jakbyśmy siedzieli tu dużo dłużej. Jakby to był cały świat. Nie byliśmy tu zupełnie sami - w dolince były jeszcze jeden czy dwa namioty, ale przez ukształtowanie terenu nie widzieliśmy się nawzajem. Każdy miał swoją własną cząstkę zadupia.
Wpis 4
Górna część Titicomb Basin (ok. 3350m) - Bonney Pass (3914m) - Dinwoody Glacier (ok. 3540m) - Gooseneck Glacier (ok. 3720m) - Gannet Glacier (ok. 3930m) - Gannet Peak (4210m) - Dinwoody Glacier (ok. 3540m) - Bonney Pass (3914m) - Górna część Titicomb Basin (ok. 3350m)
Zaaklimatyzowani i pojednani z otoczeniem byliśmy gotowi.
| Pierwsze zdjęcie z wycieczki! |
Ruszyliśmy chyba jakoś po 3 w nocy, jedząc uprzednio na śniadanie chyba nie do końca rozrobione liofilizowane puree z ziemniaków*. Następnie przez godzinę albo półtorej wdrapywaliśmy się po stromym, piarżystym stoku, starając się trafić w przełęcz Bonney (3914m), której zupełnie nie widzieliśmy i szliśmy na czuja. Co chwila wydawało nam się, że idziemy ścieżką, którą zaraz gubimy i tak w kółko. Dużo później przekonaliśmy się, że żadnej ścieżki i tak nie było. Jak to mówią, piękne czasy i łza się w oku kręci, ale dobrze, że się skończyło.
| Zdjęcie z dnia poprzedniego podejścia na Bonney Pass. Kamiory, kamiory, kamiory, raczej sypkie. Absolutnie nie mieliśmy tam ochoty pobłądzić po ciemku. |
Chciałoby się napisać, że na przełęczy, dosięgły nas pierwsze promienie słońca, ale nie była to prawda - byliśmy tam zbyt wcześnie. Nie wiem, o której słońce tam wschodzi, ale tuż przed 5, gdy tam byliśmy, widać było dopiero łunę na wschodzie. Przynajmniej było już cokolwiek widać. Zeszliśmy kawałek do lodowca i podczas postoju na drugie śniadanie i szpejenia się promienie słońca zaczęły oświetlać góry. Ale jeszcze nie nas.
| Pierwsze zdjęcie tego dnia w świetle dziennym. Po prawej widać przesmyk na północną stronę, a po lewej - żleb (dla nas) zejściowy. |
Ruszyliśmy oszpejeni jakoś chwilę przed 6. Najpierw zeszliśmy jeszcze odrobinę lodowcem Dinwoody**, by wspiąć się nim trochę i przejść skalnym przesmykiem na lodowiec Gooseneck, spływającym z Ganneta. Chyba dopiero wtedy zaczęło świecić na nas słońce. Mniej więcej tu odbija droga ‘normalna’ - wiedzie lodowcem do góry, przekracza bergschrund*** i raz po śniegu, raz po skałach, zmierza na wierzchołek****.
| Lodowiec lodowcem, ale zza Bonney Pass startowała rakieta! |
My jednak szliśmy dalej na północ, by nieco bardziej stromym śnieżnym przesmykiem przedostać się pod północną ścianę. Słońce grzało już mocno i choć dalej było wcześnie, wiedzieliśmy, że nie ma co zwalniać, by nie ugrzęznąć w rozmakającej śnieżnej papce. Nadludzkim wysiłkiem udało się i za kwadrans 9 byliśmy na lodowcu obok, pod północną ścianą, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilę oddechu.
| Przesmyk na północną stronę i bieg "byle do cienia" |
“Północna ściana” brzmi dość szumnie i spektakularnie, choć nie było aż tak źle. Trochę wspinania jednak było - najpierw by przekroczyć tutejszy bergschrund, potem by pokonać trochę ponad 100-metrowy (na wysokość), 45-stopniowy lodowy stok.
| Tak proszę państwa wygląda Bergschrund |
| A tak północna ściana Ganneta z bliska. |
| A tak autorum bloggum |
Przekraczanie bergschrundu było nietrudne, choć emocjonujące. Wspinanie powyżej - również, zwłaszcza że mieliśmy po jednym czekanie na głowę i jedynie cztery śruby lodowe do asekuracji (plus szablę śnieżną, ale jej użyć się dało dopiero na samej górze stoku, gdzie był już zmrożony śnieg zamiast lodu). Ogólnie wyszły dwa 50-metrowe wyciągi radosnego wspinania zanim teren stał się nieco łatwiejszy.
| Górna, już zupełnie łatwa część grani szczytowej. |
Nad lodowym ściano-stokiem wyszliśmy na przełęcz, z której droga rusza dalej granią, początkowo nieco bardziej stromą*****, potem łagodniejszą, aż w końcu wypłaszczająca się zupełnie i stającą się szczytem. O, szczyt******! Ze szczytu, jak się można było spodziewać rozpościerały się naprawdę ładne widoki na wszystkie strony, choć też z każdej strony do siebie dość podobne. Porozrzucane szczyty, doliny, lodowce, ciągnące się daleko w każdą stronę… Byliśmy na dachu zadupia!
Z tej okazji uroczyście nie przemknęła nam przez głowy żadna wzniosła ani choćby inteligentna myśl. Po półgodzinnej, raczej bezmyślnej celebracji zdobycia szczytu rozpoczęliśmy zejście, podążając dalej granią. Obawiając się bergschrundu, minęliśmy punkt zejścia na Gooseneck Glacier i poszliśmy dalej, by zejść kuluarem południowo-wschodnim. Już grań po tej stronie zrobiła się jakby bardziej sypiąca się, a gdy w końcu zeszliśmy do kuluaru, warunki przestały rozpieszczać na dobre - stromo, długo i w rozmakająco-ślisko–sypkim śniegu. Ani na dwóch nogach, ani dupozjazdem, ani jakimiś zjazdami pokonać się tego nie dało, a i schodząc tyłem na czworakach nie miało się wrażenia, by było stabilnie. Dobrze, że nie leciały na nas kamienie. Kuluar dostarczył sporo wrażeń zwłaszcza Jarkowi, ale w końcu udało się bez strat własnych zejść i znowu się związać na lodowiec.
| Żleb zejściowy z góry i z bliska. Fuj. |
Żeby nie było jednak za łatwo, odetchnąć mogliśmy dopiero po pokonaniu labiryntu szczelin, seraków i skał na zejściu na niższe partie lodowca, gdzie (jakieś 2,5h po zejściu ze szczytu) doszliśmy do trasy pokonywanej na podejściu.
Potem to już proza powrotu. Łatwego, choć dalej męczącego - podejść lodowcem do góry, rozwiązać się, po skałach na przełęcz Bonney, gdzie stanęliśmy koło 17:30, i w dół, do obozu. Kamienistym i sypkim (oraz bardzo widokowym!) zboczem schodziło się na pewno milej, niż wchodziło rano, ale trudno było zaliczyć to zejście do przyjemnych*******. Nie licząc widoku na Mount Helen i całe Titicomb Basin, jak zwykle, i jak nigdy, pięknego.
| Mount Helen w pełnej krasie z Bonney Pass. Widok-nagroda na koniec dnia. |
I tak koło 18:30, czyli jakieś 15,5h od wyjścia z namiotu udało się do niego wrócić, ku powszechnemu westchnieniu ulgi. *Kuchnia nie zawsze powalała.
**Według mapy najniższy punkt na lodowcu, przez który szliśmy był na wysokości około 3540m. Nie zapamiętałem tego zejścia jako jakiegoś nadzwyczajnie dużego, ale wychodzi na to, że było go jednak z przełęczy nieco więcej niż odrobina, bo prawie 400m.
***Szczelina brzeżna lodowca między lodowcem, a polem śnieżnym nad lodowcem, które jest zbyt strome, by lodowiec się tam utrzymał
****Nie jestem pewien, czy ta akurat droga jest uznawana jako normalna, ale jest to chyba najprostsza droga od tej strony góry. Poza przekoczeniem bergschrundu w wyższych partiach lodowca nie nastręcza trudności technicznych i największym wyzwaniem pozostaje wygospodarowanie czasu by dostać się pod górę. Bergschrundu nie można jednak lekceważyć - tego dnia na Ganneta chciał wejść jeszcze jeden zespół, omawianą drogą ‘normalną’ właśnie. Nie udało im się to jednak, bo okazało się, że wspomniany bergschrund okazał się zbyt szeroki i zespołowi nie starczyło chyba sił na ponowny atak. Było to bardzo nieładne z naszej strony, ale czuliśmy trochę schadenfreude, że szczyt tego dnia był tylko dla nas.
*****Bodajże 4 klasy w skali Johna Muira, ale było jednak łatwiej, niż na Mount Helen
******Weszliśmy, by to kronikarsko odnotować, niemal w samo południe. W chwili zdobywania był to mój 3-ci najwyższy zdobyty szczyt, obecnie (10.2023) piąty.
*******Zwłaszcza Jarek chyba nie zaliczył, bo złamał po drodze dość nowy, karbonowy kijek (raczej nie polecamy). Naklął się co niemiara, ale szczęśliwie udało się mu potem znaleźć części zamienne.
Wpis 5
Górna część Titicomb Basin (ok. 3350m) - Island Lake (3154m) - Seneca Lake (ok. 3125m) - Eklund Lake (ok. 3125m)
Spaliśmy długo i wstawaliśmy powoli. Rankiem przy herbacie delektowaliśmy się leniwie naszym pobytem na odludziu, ale też dobrze wiedzieliśmy, że już nic tu po nas. Osiągnęliśmy szczyt zadupia, dotknęliśmy jego serca, i cóż - to tyle, czas wracać.
Powrót był piękny widokowo nie mniej niż dojście, ale tak spokojny, że nawet nieco monotonny. Gdybyśmy chcieli, moglibyśmy całą trasę z powrotu przejść w jeden, długi dzień, ale nie było po co. Do samochodu dotarlibyśmy zmęczeni późnym wieczorem, musielibyśmy szukać noclegu gdzieś w okolicach Pinedale, co udałoby się albo i nie, ale na pewno niewiele by z tego wynikało. Zamiast tego rozbiliśmy obóz koło Eklund Lake, ten jeszcze jeden raz. Czuliśmy już bardzo nieśmiałe powiewy cywilizacji pod postacią większej liczby napotkanych ludzi*. Dalej można było jednak pooddychać dziczą, choć już bardziej leśną niż górską. Poodychaliśmy więc i my.
*Zwykle wędkarzy - ze względu na mnogość jezior wędkowanie wydawało się najczęstszą motywacją tubylców do chodzenia w te góry. Paru górołazów mających na celowniku Ganneta jednak też było.
Wpis 6
Eklund Lake (ok. 3125m) - Photographers Point (ok. 3170m) - Elkhart Park (ok. 2850m)
W przeciwieństwie do poprzedniego dnia zwinęliśmy obóz całkiem szybko i po dwóch godzinach marszu byliśmy już przy samochodzie. Potem już tylko wielogodzinny powrót do Denver, by zjeść tam zasłużonego burgera, przespać się i zdążyć na poranny lot ‘powrotny’ do Kaliforni. Zupełnie bez przygód, więc kończę tu pisać, bo i nie ma już o czym. Co może być ciekawego w dużych miastach?


Komentarze
Prześlij komentarz