Długa droga na szczyt (Motyka na Szarpanych VI, Filar Smoczego Szczytu IV+, 21.07.2025)
Dzień w lipcu w Tatrach odhaczony, zrobiliśmy drogę Motyki na Szarpanych Turniach (a przynajmniej jej ciekawszą część), potem przenieśliśmy się pod Smoczy Szczyt, wspięliśmy się na niego Południowym Filarem, po czym weszliśmy na oba wierzchołki nieodległej już Wysokiej i zeszliśmy. Tyle kronikarskiego podsumowania.
Ale jest jeszcze opowieść o przygodzie i zmęczeniu.
Od lewej: Wysoka (2559), Smoczy Szczyt (2503m), Szarpane Turnie (2364m) |
W górach można się zmęczyć w różnym stopniu. Jeżeli zaplanujemy trasę dla ludzi, zmęczymy się (prawdopodobnie) ot tak, normalnie. Jeżeli jednak przesadzimy, może dojść do tzw. upodlenia, kiedy udaje nam się ocalić życie, ale kosztem godności. Istnieje jednak pewien złoty środek (albo zgniły kompromis, to zależy), który czasem udaje się osiągnąć, gdy trasa jest bardzo długa, ambitna i męcząca, a mimo to - godność udaje się jakimś cudem zachować.
Ja, jeszcze przed i jeszcze zadowolony (moje zdjęcia robione przez Artura https://www.goryponadchmurami.pl/) |
Zasadniczo mógłbym napisać, że tym razem się to właśnie udało osiągnąć, ale nie wyczerpałoby to tematu. Bo choć największym zagrożeniem dla naszej godności jesteśmy my sami i zwykle nie potrzeba nam pomocy, by się upodlić, czasem na scenę wkracza opatrzność*. A miewa ona różne humory. Tym razem przez większość dnia wydawało mi się, że chce mnie zabić, choć po fakcie zrozumiałem, że tak nie jest. Sprzyjała mi, choć chciała wyraźnie zaakcentować, że lekko nie ma i zmęczyć się trzeba. Ale po kolei.
Delikatne sygnały wysyłała już na pierwszym wyciągu Motyki - nomen omen najtrudniejszym tego dnia, bo poszedłem VI-wym wariantem prostującym. No i trochę się zastanawiałem, kto wpadł na to, żeby rozgrzewać się na najtrudniejszym wyciągu (choć przecież wiem, że ja). Nie byłoby to takie złe, gdyby nie to, że mimo bardzo ciepłego dnia zrobiło mi się tam paskudnie zimno (wystawa zachodnia - rano ściana była w cieniu), palce u rąk i nóg marzły zupełnie, a wspinać się trzeba. Skończyło się jednak szczęśliwie, ja nie spadłem, a palce się rozgrzały.
Walka z opatrznością zaczęła się jednak na dobre na Filarze Szmoczego Szczytu. Myślałem sobie ‘klasyk IV+, co może się stać?’. No i jakoś tak wyszło, że choć na papierze droga wydaje się wyrównana, to tak się podzieliliśmy z partnerem, że jego wyciągi (1, 3 ,5) trudności posiadały jedynie na krótkich odcinkach i w dużej mierze polegały na grzaniu po łatwiejszym terenie, mnie zaś przypadły w udziale przygody.
Na wyciągu drugim w topo było napisane “uważać, aby nie wyjść za wysoko”. Kiedyś w pewnym przewodniku po Beskidach był podobny opis: “wysiąść na przedostatnim przystanku”. Dobrze wiedzieć, ale wolałbym wiedzieć przed faktem, nie po nim. Tym razem skończyło się jedynie krótkim, ale dziwacznym kluczeniem z zejściem, ale tak naprawdę była to tylko wisienka na torcie - generalnie wyciąg mi się jakiś trudny jak na IV wydawał. Jak to mówią, szukałem trudności - i znalazłem. Niemniej do stanowiska doszedłem dobrego.
W 4 wyciąg ruszyłem z pewnym zaniepokojeniem, bo już po opisie widziałem, że znowu mogę się zgubić. Połowę szło się miło i przyjemnie, potem jednak cóż - znowu poszedłem za wysoko, ale tym razem skończyło się długim, nieprzyjemnym trawersem, który prawdopodobnie już przekraczał nominalną trudność drogi.
Pomyślałem, że jak jeszcze tak będzie 6-ty wyciąg wyglądał, to tego nie przeżyję. Szczęśliwie tym razem zgubić się było trudno, może niektóre chwyty się ruszały, ale poza tym było ładnie i przyjemnie, po prostu w nagrodę. O takie IV walczyłem.
Wyciąg ‘w nagrodę’ |
Dalsze wejście na sam Smoczy Szczyt i oba wierzchołki Wysokiej przebiegły bez przygód, choć były żmudne i nas oczywiście zmęczyły. Wydawało się, że to tyle. Jednak gdy byliśmy już niedaleko schroniska, z którego do samochodu mieliśmy jakieś 40 minut asfaltem, zaczęło padać. Z początku były to tylko pojedyncze krople i było to nawet przyjemne, ale potem zaczęło grzmieć i w końcu lunęło na dobre. Kurtek nie wzięliśmy, bo najgorsze prognozy przewidywały co najwyżej mżawkę, więc ubraliśmy się w softshelle, co pomogło, choć jednak na do widzenia przemokliśmy zupełnie.
W połowie drogi przestało padać i nawet trochę wyschliśmy. Ale jednak opatrzność zechciała nam dać ostatniego prztyczka w nos i dosłownie na ostatnie kilka minut znowu lunęło. Zdenerwowało nas to, nie powiem, ale do samochodu doszliśmy z godnością. Duch zatriumfował nad materią.
A przynajmniej tak chcę to pamiętać.
Dolina Złomisk. Aparat tego nie odda (tym bardziej stary, który wziąłem na próbę), ale dla mnie to jedna z najpiękniejszych dolin tatrzańskich. |
*można oczywiście to różnie nazwać, ale niech będzie tak.
Komentarze
Prześlij komentarz