Dolina Aosty i Gran Paradiso 10-16.09.2011


Poniższą relację napisałem ładnych parę lat temu przy innej okazji. Czytając ją trochę nie wiedziałem, co o niej myśleć, więc pozostawiłem ją w stanie niezmienionym (nie licząc pewnych oczywistych aktualizacji).
***
Chcę zapoczątkować nową świecką tradycję dodając tu mapy bezczelnie wzięte z www.kompas.de, dodając trasę zaznaczoną metodą 'na oko'. Z drobnym błędem w dniu 6., który może kiedyś poprawię.
To był historyczny wyjazd. I jako taki mam do niego duży sentyment. Pierwszy poważny wyjazd w Alpy, pierwszy wyjazd ze szpejem wspinaczkowym targanym w pocie czoła na plecach, pierwszy lodowiec, pierwszy czterotysięcznik*. I ogólna atmosfera sielanki. To było jednak coś, odkrycie pewnego nowego świata, stanowiącego nową jakość, łączącego co najlepsze ze złażonych już (przynajmniej w jakimś stopniu) Tatr czy półdzikich rubieży Ukrainy i Rumunii, i dokładającego coś jeszcze od siebie. Tak właściwie to trochę zazdroszczę teraz sobie sprzed lat, że już nigdy widok masywu Gran Combin, górującego nad doliną, nie wywrze na mnie takiego wrażenia. Bo to już było, to jest piękne, ale już to widziałem. A wtedy jeszcze nie!

Aosta i Gran Combin (4314m)

Im dalej piszę, tym bardziej był to pierwszy wyjazd. Bo był też pierwszym, gdzie w góry musiałem dolecieć samolotem. Ostatnio loty, przez konferowanie tu i ówdzie, dość mocno mi spowszedniały, ale wtedy to dalej było coś niecodziennego, zwłaszcza, że z Jarkiem mieliśmy się spotkać dopiero na miejscu, w Mediolanie. O tym nie mam może zbyt wiele do powiedzenia-Mediolan jak Mediolan. Więcej wspomnień rodzi już sama Aosta, do której ze wspomnianego Mediolanu dojechaliśmy pociągiem 10.09.2011 rano. Tu niestety zaczyna się ten przykry moment, kiedy oprócz wylewania swoich wspomnień w formie emocjonalnej będę musiał przytaczać bardziej konkretne fakty. Ale cóż, cała historia zdarzyła się naprawdę, więc takie jej prawo.

*Obecnie na koncie mam całe siedem, więc sprawa jest cały czas 'świeża', ale mam też nieco naprawdę zacnych trzytysięczników.

Dzień 1 (Aosta-Pila (1790m)-C.le di Chamolè (2641m)-Rif. Alpe Arbole (2510m))


Aosta. Spokojne włoskie miasteczko, z fragmentem rzymskiego akweduktu. Smak dobrej kawy, z obowiązkową szklanką wody. Bieg na stację kolejki liniowej, żeby zdążyć na ostatni kurs przed sjestą. Tak sobie myślę, jakie to tragiradosne, że z tego krótkiego skądinąd pobytu wzięło się tyle wspomnień, których i tak nie jestem w stanie wyrazić. Właśnie dosięgła mnie niemożność zapisania emocji, trochę mi z tym nieswojo. A przecież nawet w poezji to się nie udaje, bo jej czytanie rodzi jedynie nowe emocje, w których może i przebrzmi echo tych, z których powstała, ale każdy maturzysta we własnym sumieniu niech sobie odpowie, czy wie, co poeta miał na myśli. I w tym wszystkim my, spacerujący po miasteczku jak gdyby nigdy nic, ale przeczuwający, że coś nas jednak w tym tłumie zdradza, nie wiedzieliśmy jedynie, czy chodzi o mało zadbane koszulki, plecaki naszych rozmiarów czy dyndające na nich czekany.

Pierwsze ujrzenie Blanca (4809m)

W skrócie: wypiliśmy kawę i zdążyliśmy na kolejkę na Pilę (ok. 1790m) przed sjestą. Tam zrobiliśmy Wielki Bałagan Przepakowawczy* i ruszyliśmy na przełęcz di Chamolè (2641m), by zejść z niej do schroniska Rifugio Alpe Arbole (2510m). Ten etap wymaga jednak choć krótkiego opisu, zdarzyły się bowiem aż dwa incydenty. Pierwszy jest raczej mało istotny, ot nieostrożnie położony plecak zaczął się radośnie turlać. Zatem prawo ciążenia działało. Drugi, to pierwsze moje świadome ujrzenie Blanca w życiu (od tej strony właściwie Monte Bianco, choć paradoksalnie, od strony włoskiej jest akurat mało bianco). Ale cóż to był za Blanc! I cóż to było za ujrzenie! Także takie tam. Przechodzimy do relacji bardziej uporządkowanej.

*Czytać dumnie, tak, jakby się czytało „Wielką Rafę Koralową”.
Mt Emilius (3559m)

Dzień 2 (Rif. Alpe Arbole (2510m)- Mt Emilius (3559m)-C.le d'Arbole (3154m)-C.le di Laures (3036m)-Cogne (1534m))


Dzień drugi i kryzys dnia trzeciego. Te rzeczy, czy człowiek chce czy nie chce tego przyjąć do wiadomości, są ze sobą nierozerwalnie związane. Bo skąd się bierze kryzys dnia trzeciego? A tym razem niewątpliwie miał z czego. Także będzie o tym. Po nocy w Rifugio Alpe Arbale (2510m) wyruszyliśmy nad jezioro Gelato i dalej, na przełęcz Trzech Kapucynów (z których środkowy strasznie się roztył), by zdobyć Emiliusa (3559m).
Trzech Kapucynów (3241m)

Żeby nie nosić wszystkiego niepotrzebnie (poza całym standardowym sprzętem, mniej lub bardziej przemyślanym ze względu na wszechpierwszość tego wyjazdu, mieliśmy też palnik turystyczny i pojedynczą linę wspinaczkową*, ważącą prawie 4kg) przynieśliśmy na tę okazję specjalnie torbę podróżną (by mieć jeszcze więcej do noszenia-urra!) by na czas ataku szczytowego zapakować tam niepotrzebne rzeczy i zostawić pod kamieniem. A skoro o kamieniach mowa, to słowo wystarczyłoby w zupełności, by opisać 300-metrowe podejście na Emiliusa,może mało barwnie, ale skutecznie. Kamień, kamieniem, kamieniom, kamienia, kamieni, kamieniu!
Kamienie

A na szczycie figurka Matki Boskiej w chmurach, widmo Brockenu i widok na Blanca, ale to jedynie zbędny dodatek opisowy, gdyż wszystko wyjaśnia kamień. Niemniej wejście jest pamiętne również dlatego, że o 50m poprawiliśmy nasz dotychczasowy rekord wysokości**. Przy zejściu rozpogodziło się nieco i przez chwilę zamigotał na horyzoncie cel główny wyjazdu, choć bardziej w oczy rzucała się potężnie i srodze wyglądająca La Grivola (3969m).
La Grivola (3969m)

Następnie do pokonania mieliśmy dwie przełęcze- Colle d'Arbole (3154m) i Colle di Laures (3036m), pomiędzy którymi były kamienie. Całe morze kamieni. Potem też kamienie, ale również nieliczna trawa i liczne koziorożce, dla których Park Narodowy Gran Paradiso jest jednym z głównych naturalnych siedlisk. I je również zobaczyliśmy pierwszy raz. Było to podwójnie cieszące oko-ponieważ były koziorożcami, co samo w sobie jest bardzo miłe, i ponieważ nie były kamieniami.

Dalsze zejście było mało ciekawe i niewiele działo się rzeczy nadających się do spisania tutaj, ale wiele działo się w naszych nogach, narażonych na kolejne kilometry ciągnącego się w dół szlaku przez Vallone di Grauson. Do celu, miasteczka Cogne (ok. 1534m) dotarliśmy już po zmroku, przy lekkiej mżawce, z nogami włażącymi od dawna nie tam, gdzie je proszą, zastanawiając się jedynie, czy jeszcze będzie gdzieś coś można zjeść. Ale było. Ten nadzwyczaj spokojny wieczór, spędzony oglądając bliżej nieokreślony mecz włoskiej ligi przy pizzy i piwie w barze niedaleko hotelu, z pewnością też dodał nieco barw wspomnieniom.

*Zazwyczaj na lodowcu używa się lin bliźniaczych/połówkowych, które ważą w zależności od grubości i długości do 2,5kg
** Ostatnim był Hochfeiler (3509m), zdobyty 3.09.2008 na wycieczce rodzinnej.
Dzień 3 (Cogne (1534m)-Cassolari dell' Herbetet (2435m)-Rif. Vittorio Sella (2584m))


Kolejny dzień poza spodziewanym kryzysem przyniósł dużo miłych niespodzianek. Gospodarz naszego hotelu*, który zrobił nam najlepsze śniadanie na całym wyjeździe (ach te sery!), okazał się również zajmować alpinizmem, jak się nawet okazało wspinał się przy jakiejś okazji z Messnerem i miał na potwierdzenie stosowne zdjęcie w holu.
Cogne

Tłumaczyłoby to jego specyficzną, ale jakże szczerą radość, gdy zamiast dwóch mieszczuchów przyjeżdżających jak na cywilizowanych ludzi przystało pooddychać górskim powietrzem, ujrzał dwóch zmaltretowanych turystów z czekanami ledwie widocznymi zza wielkich plecaków, jak na niecywilizowanych ludzi przystało. Niestety nie mógł nam towarzyszyć przy śniadaniu, może też dlatego, że zjedliśmy je nieprzyzwoicie późno, jak na dzień kryzysowy przystało. Plan dnia był dość ambitny, szczęśliwie jedynie jak na dzień kryzysowy (przystało). Przy pięknej pogodzie wyruszyliśmy w dolinę Valnontey, ponoć jedną z bardziej malowniczych w okolicy, i nie była przereklamowana. Po stosunkowo długim odcinku po dnie doliny szlak wspiął się na zbocze i zaczął wracać ku jej ujściu, lecz kilkaset metrów nad dnem, co dało możliwość podziwiania okolicznych gór i lodowców otaczających niemal całą dolinę. Szkoda że państwo tego nie widzą. Powrót do ujścia doliny (lecz kilkaset metrów wyżej) pod koniec był już dość nużący, tym bardziej ucieszyło nas, że przy naszym schronisku (Rifugio Vittorio Sella, 2584m) było stanowisko biegu górskiego, w którego komisji zasiadał gospodarz z naszego hotelu. Oczywiście w radości mogło dosyć pomóc to, że jako swoim gościom i znajomym pozwolił nam dobrać się do niektórych smakołyków przeznaczonych dla biegaczy. Tym optymistycznym akcentem kryzys dnia trzeciego został zażegnany.





*O znaczącej/nieznaczącej nazwie „Mont Blanc”, jak sprawdziłem.

Dzień 4 (Rif. Vittorio Sella (2584m)–C.le Lauson (3295m)-C.le Ovest (3295m)-Rif. F. Chabod* (2750m))


Czwarty dzień to dzień przełęczy i śmierci pod nogami. Może brzmi trochę na wyrost, ale jeśli na tym wyjeździe mieliśmy się w jakimś momencie zabić, to właśnie wtedy. Ale od początku. A początkiem było zdobycie przełęczy Colle Lauson** (3295m), raczej spokojne, stwierdziliśmy jedynie kilka świstaków i kamieni o średnicy na oko od 3mm do 30m (kamieni, nie świstaków) i dość dobry widok na masyw Monte Rosy (podpowiedź: należy się odwrócić).
Masyw Monte Rosy (4634m)
Piccolo Paradiso (3926m)

Następnie konkurencyjny widok z przełęczy na Piccolo Paradiso (3926m), nieco nużące zejście na wysokość 2581m, zmiana szlaku i wejście na kolejną przełęcz, Colle Ovest (również 3295m). Potem już tylko zejście do Rifugio Chabod (2750m) i tyle. Albo prawie, bo na rzeczoną Colle Ovest wejść było nieco trudniej niż na Colle Lauson. Miłe złego początki zaczęły się, gdy napotkane małżeństwo rumuńskie (swoją drogą jedyni ludzie spotkani przez nas tego dnia na szlaku) wspominało o niewyraźnym szlaku, którym schodzili. Niewyraźny szlak okazał się szlakiem zupełnie oberwanym na pokaźnym, stromym, gruboziarnistym i ogólnie wyjątkowo paskudnym piargowisku. Oberwanie się szlaku było wobec tego całkiem dobrze uzasadnione, niestety nie była to okoliczność sprzyjająca. Osobiste zdanie na temat przejścia tego odcinka wyraziłem właściwie już na początku opisu tego dnia. Oględnie mówiąc, doświadczyłem tego niemiłego uczucia, kiedy robiąc krok naprzód, stok chciał zrobić za mnie dwa w tył, co przy przeciętnej wielkości kamieni rzędu pół metra w kłębie nasuwało jedynie pytanie, czy szybciej zlecę, czy zostanę żywcem zmielony. Szczęśliwie skończyło się tylko na wystawionych na bardzo ciężką próbę nerwach i nabycia przeze mnie żywej nienawiści do piargowisk, obecnie już złagodzonej jedynie do głębokiej nieufności. Ostatni odcinek na przełęcz pokonuje się na szczęście po litej skale, szlak jest też ubezpieczony.

Jakże mile wyglądający lodowiec obok
Ubezpieczenia pod przełęczą Ovest

I to jest miejsce na pewną praktyczną radę dla czytających tę relację***: to jesteśmy my. Idziemy po paskudnym piargowisku, podczas gdy obok nas, na dalszą część tej samej przełęczy, wspina się lodowiec. Nie bądźcie jak my, idźcie lodowcem****! W naszym wypadku przejście piargowiskiem było spowodowane jedynie tym, że nigdy wcześniej nie szliśmy po lodowcu. Co prawda pole śnieżne na ostatnim odcinku przed przełęczą wydawało się nieco strome, ale przy zachowaniu standardowej ostrożności dalej uważam to za dużo lepszy pomysł.

Poza tym incydentem dzień nie był jednak zbyt długi, dając nam czas na zasłużony odpoczynek przed Atakiem Szczytowym Z Wielkiej Litery następnego dnia. Ten zaś z obecnej perspektywy przebiegł bardzo zwyczajnie, bezproblemowo, czasem jedynie trochę nieporadnie, ale wtedy było to dla nas wydarzenie. W końcu pierwsze.

Gran Paradiso (śnieżna, lekko skryta piramidka w środku) (4061m)
*Swoją drogą nocleg ten poprawił nasz rekord wysokości spania o 40m.
**W tym momencie zauważyłem, że właściwie nie piszę nigdzie nic o pogodzie, poza wspomnieniem chmur przy zdobywaniu Emilusa i mżawce wieczorem tego samego dnia. Ale to dlatego, że poza tym przez cały czas pogoda była nieprzyzwoicie dobra i nie sprawiała problemu.
***Rada jest subiektywna i nie bez znaczenia może być otwarta niechęć autora do piargowisk, przy jednoczesnej sympatii dla wszelkich form śnieżno-lodowych. Poza tym minęło już parę lat i nie wszystkie wspomnienia są wystarczająco świeże, niemniej polecam radę rozważyć według własnego uznania.
****Oczywiście rada stosuje się jedynie w przypadku posiadania raków i czekana, a wcześniej w sezonie również liny i sprzętu do ratownictwa lodowcowego (później szczeliny widoczne są z pół kilometra). Inaczej to całkiem głupie.
   
Dzień 5 (Rif. F. Chabod (2750m)- Gran Paradiso (4061m) -Rif. F. Chabod)


Atak Szczytowy Z Wielkiej Litery rozpoczął się koło 4:30* i był całkiem podobny do innych tego typu ataków szczytowych, choć nie mogliśmy tego wtedy oczywiście wiedzieć. Lekkie śniadanie w schronisku**, wyjście, droga początkowo wskazywana przez światła tych, co zjedli szybciej, kilkaset metrów podejścia i lodowiec. Pierwszy.

I było trochę jak z pierwszą jazdą samochodem czy czymś takim. Tu hamulec, tu gaz, tu sprzęgło, to proste przecież! A jednak plątaliśmy się w linę i szpejenie zajęło nam ładnych kilkanaście minut więcej, niż trzeba. Jarka usprawiedliwiało to, że nigdy tego nie robił, mnie nie, przyznam, że nawet tego dobrze przed wyjazdem nie powtórzyłem, ale w końcu udało się. Przez lodowiec szliśmy jak japońscy turyści, robiąc zdjęcie co drugiej napotkanej szczelinie. W końcu to nasze pierwsze szczeliny! I jako takie były bardzo przyjazne na początek przygody lodowcowej-widoczne z pół kilometra.
Szczelina ilustracyjna

Zasadniczo wiązanie się nie było z tego względu specjalnie potrzebne, ale związaliśmy się dla zasady-i pierwszości. Po drodze była tylko jedna szczelina, która była na tyle duża, że nie dało jej się obejść ani przeskoczyć, gdyż jej drugi brzeg znajdował się niecały metr nad brzegiem naszym, jednak przy użyciu czekana nie był to większy problem***. Właściwie do samej kopuły (choć bardziej pasowałoby: skałuły) szczytowej droga nie przedstawiała praktycznie żadnych problemów.

W końcu przekroczyliśmy (po raz pierwszy!) tę magiczną granicę wysokości. Uczucie na widok wskazań zegarka z wysokościomierzem do 4000m odmawiającego posłuszeństwa-bezcenne.

Ostatnie kilka metrów prowadziło najpierw po oblodzonych kamieniach, sam koniec to zaś eksponowany kilkumetrowy trawers po skale, choć technicznie łatwy i obity. Popisaliśmy się jednak pewnym dyletanctwem, nie mieliśmy bowiem żadnych ekspresów do asekuracji (choć szczęśliwie starczyło nam karabinków), gorzej, że mieliśmy tylko jeden przyrząd asekuracyjny. „Ale od czego jest półwyblinka****”-pomyślałby każdy, kto wie, co to jest, czyli w naszym wypadku Jarek, który był na kursie skałkowym z 10 lat przed tym wyjazdem, ja zaś nie miałem wtedy jeszcze o wspinaczce zbyt wielkiego technicznego pojęcia, ufałem mu więc na słowo. Jarek poszedł pierwszy i ubezpieczał mnie spod szczytu, luźna i nieco podkoloryzowana relacja w formie dramatycznej wygląda mniej więcej tak.
***
Widok ze szczytu na trudności podszczytowe

(Scenografia: szczyt dużej góry. Pod sceną kilkusetmetrowa przepaść. Słońce przyjemnie grzeje, lekki wiatr przyjemnie chłodzi. Osoby: Jarek, Karol (za kurtyną ze skał), Chór Szarych Komórek)

JAREK (w dobrym nastroju)
Półwyblinka... Było coś takiego...

CHÓR SZARYCH KOMÓREK (śpiewem)
Półwyblinka! Jest coś takiego!

JAREK
Chyba nawet dało się z tego asekurować.

CHÓR SZARYCH KOMÓREK
Da się!
(lekkie poruszenie. Kilka komórek niepewnie się zastanawia)

JAREK
Tylko jak to zawiązać?...
(próbuje zawiązać węzeł)

CHÓR SZARYCH KOMÓREK
Dobrze wiążesz!
(niektóre komórki zaczynają wątpić coraz wyraźniej. Słychać głosy „Ale na pewno?”, „Czy my wiemy, co robimy?”)

JAREK
(kończy wiązać węzeł. Entuzjastyczna część chóru wydaje entuzjastyczny okrzyk)
Całkiem wyszedł. Nawet na oko podobny! I chyba działa!

CHÓR SZARYCH KOMÓREK
Tak! (z coraz wyraźniejszym powątpiewaniem) Chyba...

KAROL (zza kurtyny)
Jak tam? Mogę iść?

JAREK (z beztroskim uśmiechem i pewnością w głosie)
Możesz!
***
Półwyblinka okazała się zawiązana całkiem dobrze, choć do dziś trwają spekulacje, na ile Jarek był jej pewien w momencie wiązania. Ponieważ jednak jednym z podstawowych zadań asekuracji jest wsparcie psychiki*****, wszystko zadziałało jak trzeba. A działo się to, dla zupełności kronikarskiej, tuż przed południem.

Szczyt (4061m)******!

Wspaniały brat autora na szczycie

Większe szczyty, czy raczej-wejścia na nie, mógłbym podzielić na dwie kategorie. Na te, z których człowiek cieszy się już na szczycie i te, z których cieszy się dopiero po zejściu. Zależy to pewnie od wielu rzeczy-relacji osobistego samopoczucia do trudności, jak również ich rozkładu. W tym wypadku nie jestem pewien, czy zestresowany ostatnimi kilkoma metrami jakoś istotnie się cieszyłem*******. A było z czego, poza pierwszym poczuciem bycia alpinistą (bez szału, ale zawsze!). Szczyt Gran Paradiso, ze względu na pewną izolację względem innych czterotysięczników, daje w jakimś stopniu poczucie bycia na dachu czegoś. Trochę narkotyczne uczucie, że wyżej się nie da. To wciąga i mniej lub bardziej wciągnęło i mnie.
Radość autora ze zdobycia szczytu

Zejście do schroniska przebiegło jeszcze mniej problemowo, niż wejście. Zeszliśmy koło 16:30 i natychmiast uczciliśmy wejście i zejście łykiem śliwowicy, na ten cel przywiezionej specjalnie z Łącka********. Wtedy jeszcze mi smakowała. Żeby jednak nie było zbyt różowo (albo właśnie było BARDZO różowo), góra nie wypuściła nas bez strat z naszej strony. Ze względu na stale powracającą pierwszość naszego wyjazdu nie wiedzieliśmy jeszcze, czym grozi wejście na lodowiec przy dobrej pogodzie nie posmarowawszy wcześniej każdego wystającego kawałka ciała jakimś hipermocnym kremem z filtrem UV. Już wiemy i nie polecamy*********.

Lodowiec ilustracyjny
*Dokładna godzina została niestety zapomniana. 
**Tutaj dygresja o jedzeniu schroniskowym. Polecamy! Obiady były zawsze wyczekiwane, w końcu gotowali nam Włosi! Inna rzecz, że w innych krajach alpejskich obiady również nie były wiele gorsze, ale brak im było pewnej szczypty fantazji. Śniadania natomiast niestety były zwykle mało zróżnicowane i prawie zawsze składały się jedynie z herbaty, chleba, masła i marmolady.
***Miał tu miejsce drobny incydent. Jarek, który pierwszy raz miał w górach czekan w ręce, nie miał zbyt wielkiego wyczucia kiedy czekan 'siedzi'. Zazwyczaj dla podkolorowania historii dodaję jeszcze, że powiedziałem do niego 'wal, aż siądzie', co miał zrozumieć 'wal, a siądzie', ale za pierwszym razem nie siadł. Szczęśliwie nikomu nic się nie stało.
****Nietrudny węzeł, za pomocą którego można asekurować mając jedynie jeden karabinek HMS.
*****Nie wiedzieliście tego? No chyba nie po to, żeby asekurowany przeżył w trakcie upadku, nie ma głupich!
******Gdyby ktoś nie zauważył, był to nasz ówczesny rekord wysokości, poprawiony o 487m. Poprzednim był Emilius (3559m), zdobyty 11.09.2011 na opisywanym wyjeździe. EDIT: jak się (niestety) dowiedziałem, wierzchołek, który zdobyliśmy nie jest głównym, jest od niego 3m niższy! Sprawa jest dość kontrowersyjna, bo różne źródła różnie twierdzą, ale większość jednak w ten sposób. Ale jako że głupio się do tego przyznać, wspomnę o tym tylko tutaj.
*******Zasadniczo mam chyba pewien lęk wysokości. A wspinam się w celach, można by powiedzieć, terapeutycznych.
********Listę rzeczy nie do końca potrzebnych, które przez tydzień dzielnie targaliśmy na plecach, można by wypisywać jeszcze i jeszcze... choć czy śliwowica była aż tak niepotrzebna?
*********Ku lepszemu opisowi i przestrodze mogę jedynie wspomnieć, że najgorzej piekła chyba skóra przegrody nosowej.
**********Ten przypis nie dotyczy niczego, dałem go tak dla hecy.

 Dzień 6 (Rif. F. Chabod (2750m)-Teurry (1871m)-Pont (1960m)-Grand Collet (2832m)-Rif. Cittá di Chivasso (2604m))



Wyprawa osiągnęła właściwie punkt kulminacyjny i przez kolejne dwa dni toczyła się już siłą rozpędu. Miało to posmak jakiejś bezcelowości, choć było też na swój beztroski sposób przyjemne. Dzień szósty zakładał najpierw zejście ok. 900m do doliny Valsavarenche (1871m), przejście drogą do miejscowości Pont (1960m) i wspięcie się przez przełęcz Grand Collet (2832m) do wiszącego przedłużenia doliny, by na jej końcu zakwaterować się w schronisku Rifugio Cittá di Chivasso (2604m). Jak opisałem, tak zrobiliśmy.
Nakaz pójścia w góry

Przebieg wrażeniowy trasy był dość sinusoidalny-zejście do Valsavarenche i samo jej przejście nie było zbyt ekscytujące, podejście do wiszącej części Valsavarenche-już bardziej, ze względu na bardzo piękny* widok na naszą wczorajszą zdobycz.
Gran Paradiso. Znowu.

Dojście do schroniska zaś to ponownie mało ciekawe kilka kilometrów szlaku po płaskiej, a jednocześnie lekko wznoszącej się dolinie. Za to na koniec, dzięki kilku jeziorkom, od razu zrobiło się jakoś przyjemniej. I właściwie to wszystko, co dałoby się napisać na temat tego dnia, gdyby nie amerykańska rodzina, która również gościła w naszym schronisku (i nie jestem pewien, czy nie byli poza nami jedynymi gośćmi). Wywiązała się między nami całkiem miła rozmowa, zakończona przez Amerykanów standardowym (dla nich) zwrotem grzecznościowym „musimy się umówić na obiad”. A my znowu daliśmy się nabrać i naiwnie wyobrażaliśmy sobie nasz obiad w Montanie. Koniec anegdoty.



*Moje opisy widoków nie są może zbyt bogate, ale w sumie co można napisać. Było pięknie!

 Dzień 7 (Rif. Cittá di Chivasso (2604m)-P.ta Basei (3338m)- Rif. G.F. Benevolo (2285m)-Chanavey (1696m))


Punta Basei (3338m)

Niby ostatni dzień górski, ale nie było tego czuć. Widocznie Punta Basei (3338m), czyli szczyt na otarcie łez, dobrze spełnił swoje zadanie. Zdobywaliśmy go drogą chyba najnormalniejszą z możliwych, zostawiwszy plecaki na przełęczy Colle di Nivoletta (3130m), więc nic szczególnego niby się nie zadziało, ale jak zwykle-światło, widoki, wrażenia. Coś jest takiego w porannym oświetleniu, że nawet z nudnego krajobrazu wydobędzie ciekawe akcenty, a co dopiero z ciekawego.

Zapamiętam też tamtejszy lodowiec, niby nic takiego, ale uświadamiał nam, że w przyszłości zamiast iść gdzieś skałami naokoło będziemy po takich chodzić*. W okolicach szczytu warto zwrócić uwagę na wielkie okno skalne, dające okazję do robienia mniej lub bardziej (nie)wybrednych zdjęć.
Tu akurat wybredne

Zejście zaś jak to zejście-długie, średnio ciekawe, najbardziej w pamięć zapadła mi rzeka w dolinie pełna brudnej wody niosącej materiał skalny. Także jeśli to akurat uznałem za najbardziej ciekawe, resztę możecie sobie łatwo odtworzyć. Ale na samym końcu pojawiło się też poczucie powrotu do cywilizacji, podobne do uczucia powrotu do swojej wioski po wielodniowej wyprawie w dzicz, na której upolowało się mamuta, jeśli wiecie, o czym mówię...

Właściwie to tyle. Udało nam się załapać na piękną pogodę przez niemal cały wyjazd, zaś w dniu wyjazdu nad dolinę Aosty nadciągnęły chmury i deszcz. Ale najpierw busem do Aosty, potem pociągiem uciekliśmy przed nim do Mediolanu, który zwiedziliśmy sobie na deser.

I tylko obiadu w Montanie żal...

*Proroctwo na razie się spełnia i ma się dobrze.

Komentarze

Popularne posty