Wysokie Taury feat. Grossglockner 14-20.07.2012
Najważniejszy jest drugi raz.
Tak naprawdę wcale tak nie uważam (przynajmniej nie w pełnej ogólności) ale starając się sklecić jakiś wstęp do tej relacji coś takiego mi właśnie wyszło. Rok wcześniej weszliśmy na Gran Paradiso, na wyjeździe, który otworzył przed nami nowe, lodowcowe horyzonty. I dalej już poszło... ale właściwie nie musiało. Mogliśmy przecież uznać, że 'fajnie było', po czym rozejść się do domów czekając (mniej lub bardziej aktywnie) na wnuki, by opowiedzieć im, jak to za starych, dobrych czasów, które już nie wrócą, bo dawno to było i dinozaury po Ziemi chodziły, dziadkowie na czterotysięcznik się wspięli...
Na szczęście tak nie uznaliśmy. W tym konkretnym przypadku, bo pewnie w moim (i-jak sądzę- nie tylko) życiu zebrałoby się bardzo dużo ciekawych aktywności, o których można by się wnukom pochwalić, które jednak miały charakter raczej jednorazowy. Zazwyczaj znajdował się obok ktoś, kto po całym zamieszaniu wspominał, że trzeba by to zrobić jeszcze raz, ale raz ten rozpływał się zwykle w przyszłości i ukrywał się w jednym z alternatywnych wszechświatów*. Pierwsze razy są bardzo przyjemne, zostawiają dobre wspomnienia, ale ciąży nad nimi ryzyko jednorazowości. Dlatego drugi raz, choć na pozór łatwiejszy od pierwszego-bo szlak jest przetarty-wcale być taki nie musi. Motywacja 'zróbmy coś nowego' jest z reguły bardzo silna, bardzo często silniejsza niż chęć ruszenia tylnej, szlachetnej części ciała i zrobienia czegoś po raz drugi, jedynie dlatego, że się chce. Tu już pewnie widać, że wywód zmierza nieuchronnie w stronę uniwersalnego w skali wszechświata motywacyjnego bełkotobetonu rodzaju "chcesz-rusz kuper!". Żeby mieć to już za sobą: chcesz-rusz kuper! I my też swoje ruszyliśmy, choć przyznaję, że szczęśliwie pojawiły się u nas dodatkowe okoliczności motywujące. Także kwestią po części przypadku, po części motywacji a po części górsko niewyżytego brata przygoda lodowcowa doczekała się u nas drugiego razu. Tego, który drzwi do wspomnianych lodowcowych horyzontów otworzył na dobre.
![]() |
| Mapy ponownie bezczelnie skopiowane z kompass.de |
A podczas opisywania trzeciej wyprawy lodowcowej, opowiem, dlaczego najważniejszy jest tak naprawdę trzeci raz. I zdanie to będę podtrzymywał przynajmniej do ukazania się relacji czwartej.
Przejdźmy do konkretów. Drugi raz wypadł nam w Wysokich Taurach-najwyższym pasmie górskim w Austrii i trzecim najwyższym w Alpach Wschodnich. Przy okazji znajduje się tam największy lodowiec w Austrii-Pasterze (będący, wg Wikipedii, dziewiątym najdłuższym w całych Alpach), choć największe austriackie skupisko lodowców znajduje się w Alpach Ötztalskich. I-że pozwolę sobie dać popis żelaznej logiki-jako że Wysokie Taury są w Austrii pasmem najwyższym, znajduje się tam najwyższy szczyt Austrii, czyli...
Grossglockner (3798m)
Góra, której sława wykracza poza środowisko alpejsko-lodowcowoturystyczne, a na pewno jest w naszym kraju dużo bardziej rozpoznawalna od Gran Paradiso. Jest ku temu kilka powodów, w większości prozaicznych: góra jest w koronie Europy**, jest od nas względnie niedaleko (da się komfortowo zorganizować wyprawę w dłuższy weekend) i mimo, że jest osiągalna dla cały czas dość szerokiego grona górołazów, to stanowi już pewne wyzwanie. Natomiast nieprozaicznym powodem jest też to, że góra jest po prostu ładna i robi wrażenie. I była z tego znana na długo zanim weszła do korony Europy.
Z kronikarskiego obowiązku napomknę jeszcze, że pierwotny plan zakładał bardzo ładny, 7-dniowy trekking ciągiem przechodzący przez trzy podgrupy Wysokich Taurów: grupę Venedigera, grupę Granatspitze i grupę Glocknera. A wyszło, jak wyszło.
*raz, nie ktoś.
**w tym roku (2018) będzie stulecie takiego stanu rzeczy.
Dzień 1: Monachium-Kals am Grossglockner-Hinterbichl (ok. 1330m)-Johannishütte (2121m)
"Zaiste romantyczna jest ta mgła
Co wyłania się z wszechświata tła
Która przysłania obraz zła
Która o strukturze świata łga
Wydając się bardziej niż jest mdła
Ławka przez nią będzie schła
Tajemnicza jest to mgła"
Karol S.
| Dobry moment widoczności. Jak na ten dzień. |
Jak zostało wspomniane, Wysokie Taury są całkiem 'niedaleko'-z wielu miejsc w Polsce da się zajechać w jeden dzień. Tym razem obowiązki, nazwijmy to, naukowo-zawodowe wywiodły mnie do Niemiec, co skądinąd ułatwiło nam wybór terminu-skoro już tam będę, możemy się tam spotkać i mieć jeszcze bliżej. Wyjechaliśmy koniec końców spod Monachium i jeszcze przed 15:30 udało nam się dojechać do Kals am Grossglockner (gdzie miał być wyprawy koniec), zostawić tam w nieco losowym miejscu na ulicy samochód, wsiąść do autobusu jadącego przez Matrei i Prägraten am Grossvenediger do niewielkiej wsi Hinterbichl (będącej przysiółkiem wspomnianego Prägraten), gdzie miał być wyprawy początek, i zjeść skądinąd bardzo dobry obiad 'na wzmocnienie' w jednej z lokalnych restauracji. Bo o 15:30 już wyszliśmy na szlak. Plan na ten dzień był raczej krótki i raczej nudny-podejść do góry 800m doliną Dorfer, by dostać się do Johannishütte (2121m). Zadanie, przynajmniej jak patrzę w dokumentacji fotograficznej, wykonaliśmy bardzo sprawnie-w jakieś 2h, pewnie częściowo dzięki smacznemu i rzeczywiście wzmacniającemu obiadowi, częściowo zaś dzięki zanikowi wszelkich bodźców widokowo-estetycznych. Po drodze były co prawda i wodospady, i piękne widoki, i ławki czekające na miłośników pięknych widoków, ale przede wszystkim była tam też bardzo gęsta i dość mokra chmura. Dla odmiany w schronisku nie było ani prysznica (o wodospadach nie wspominając), ani (niestety) widoków, ani (stety) chmury, było za to jedzenie. DUŻO DOBREGO jedzenia. Złożonego z trzech BARDZO DOBRYCH dań, dzięki którym z jednej strony przestałem żałować wszelkich pieniędzy wydawanych na wyżywienie w schroniskach, z drugiej zacząłem żałować zjedzonego wcześniej obiadu, przez który nie wszystko mogłem zmieścić tutaj*. Ale nie można mieć wszystkiego. Poza, czasami, dualizmem.
| Johannishütte |
*chyba podczas poprzedniej relacji nie opisywałem zwyczajów panujących 'standardowo' w schroniskach alpejskich, więc wspomnę je tutaj. Schroniska potrafią się pozornie bardzo różnić standardem, ale zestaw usług i sprzętów jest zwykle podobny. Toaleta jest, prysznic jest albo go nie ma (częściej jednak nie ma), z wodą bieżącą tak samo (ta akurat częściej jest), wrzątek jest (ale z kranów ino zimny), koce na pryczach są, no i-obiad jest. Zazwyczaj (co czytelnik mógł już zauważyć) dobry, przede wszystkim jednak chciałem napisać, że regularny-jest pewna godzina obiadu (i śniadań zwykle też, choć tu zmienność bywa duża), zwykle koło 18, zaś z zamawianiem innych posiłków różnie bywa. Oczywiście jeżeli zdarzy się nam zejść później z gór zwykle nie ma problemu z lekkim opóźnieniem podania obiadu, o ile kuchnia jeszcze będzie na nogach. Gdyby ktoś myślał, że pominąłem pewien istotny szczegół, to uspokajam, że piwo też jest. Zawsze.
Dzień 2: Johannishütte (2121m)-Defregger Haus (2963m)-Rainertörl (3421m)-Defregger Haus* (2963m)
"Chyba nie mam nic pod nogami"
Jarosław S.
Plan był ambitny. Na ciężko i bez aklimatyzacji (bo to przecież właśnie miała być aklimatyzacja) wejść na Grossvenedigera (3666m-drugi najwyższy szczyt Wysokich Taurów i czwarty Austrii) i zejść z drugiej strony do Neue Prager Hütte na 2796m. Wyszliśmy niespiesznie koło 6:50, doświadczając nieco lepszej niż poprzedniego dnia, choć dalej zupełnie nieprzekonującej pogody. Przynajmniej było COKOLWIEK widać i choć chmury wisiały na wysokości koło 3000m (i poniżej 2000m), mogliśmy poobserwować okoliczne łąki, masyw Grosse Geigera (3360m) po lewej i lodowiec Zettalunitzkees po prawej.
| Defregger Haus |
Przy dochodzeniu do kolejnego schroniska Defregger Haus (2963m) chwilę przed 9, okoliczności przyrody zmieniły się subtelnie, choć zauważalnie. Po pierwsze, pola trawy zostały wyparte przez pola (zaśnieżonych) kamieni. Po drugie, widoki zostały wyparte przez chmury. Po trzecie, brak opadu został wyparty przez opad śniegu. Prawdopodobnie wszystkie te czynniki, jak również ten, że tego dnia chyba nikt tamtędy nie szedł, wspólnie spowodowały zgubienie przez nas ścieżki. Do tej pory nie do końca wiemy zatem, gdzie tak właściwie biegnie, szliśmy granią Mullwitzaderl do góry wypatrując dobrego miejsca na zejście w lewo na lodowiec**. Jeżeli jednak kogoś by w przyszłości złapały podobne warunki i wątpliwości co do wyboru trasy, to radzę iść ścieżką najmniejszego oporu, w miejscu wspomnianego dogodnego zejścia na wysokości trochę ponad 3100m znajduje się kopiec kamieni z tych naprawdę trudnych do przegapienia. Punkt ten osiągnęliśmy koło 10:20, i po odpoczynku, koło 11, zaczęliśmy kolejną lodowcową przygodę. Przez chwilę zastanawialiśmy się, czy ma to sens, wątpliwa widoczność i brak jakiegokolwiek śladu rodziły wątpliwość, czy Grossvenedigera uda nam się choćby dojrzeć***, ale awaryjnie można było szczytu wcale nie zdobywać i z przełęczy Rainertörl (3421m) schodzić bezpośrednio do Neue Prager Hütte. W końcu uznaliśmy, że "idziemy i najwyżej wrócimy", co zresztą każdy uważnie czytający tę relację mógł zauważyć, że rzeczywiście zastosowaliśmy. Ale po kolei.
| Kopiec przy wejściu na lodowiec |
Właściwie miałem od razu opisać, jak przebiegło**** nam wejście, ale pomyślałem, że najpierw nastąpiło szpejenie. I tu powinna nastąpić pochwała doświadczenia: jako że było to już historycznie drugie szpejenie na lodowiec, nie poplątaliśmy się liną! Koniec dygresji.
Mimo, że na początku mgła zgęstniała, potem zaczęła się rozrzedzać, i powoli zaczęliśmy dostrzegać coś więcej, niż siebie (zgroza), potem nawet spory kawałek okolicy (wielka zgroza), w pewnym momencie zaczęliśmy nawet rzucać cień (apogeum zgrozy). Mimo to wyglądało na to, że niedoszacowaliśmy odległości, co nie było takie trudne, jako że cały lodowiec w początkowej mgle zlewał nam się we wszechogarniającą biel. Tempo marszu tymczasem nie powalało, bo choć pogoda się poprawiała, nie zmieniło to tego, że musieliśmy torować drogę w 15cm świeżego śniegu (pod którym oczywiście też był śnieg, choć już nieświeży, ale głębszy, w który często się zapadaliśmy). Wlokąc się (i ciężko dysząc ze względu na brak aklimatyzacji) udało nam się jednak jakoś wwlec w okolice przełęczy Rainertörl, koło 15, ale zawsze. Tu warto wspomnieć, że nazwa 'przełęcz' jest nieco mylące-jest to właściwie mały płaskowyż. W nagrodę na kilka chwil z chmur wyłonił się nasz cel.
| Grossvenediger (3666m) |
Nie mogę o Grossvenedigerze napisać nic innego, jak tylko, że góra jest bardzo piękna*****. Może to też efekt pokazywania się jedynie przez chwilę i nie w pełnej krasie, ale wystarczająco, by dać się podziwiać? W każdym razie mimo późnej pory wrażenie estetyczne dostarczyło nam nowych sił. Nie byliśmy jeszcze dokładnie na przełęczy, decyzja, czy iść na szczyt czy go sobie (niestety) odpuścić miała zostać podjęta za kilka chwil na przełęczy...
...i za kilka chwil podjęta została, ale jeszcze przed przełęczą. W sposób ciągły, ale jednoznaczny. Wejście na przełęcz można opisać jedynie jako Dramat przez wielkie D******. Zapadanie się w śniegu po łydki, z którym zmagaliśmy się przez całe podejście szybko przeszło w zapadanie się po uda, czy nawet po pas. Raz przyznam nawet, że nie wiedziałem, czy starczy mi sił, by się z sensem odkopać. Koniec końców przez pół godziny przeszliśmy jakieś 100-200m i odtrąbiliśmy odwrót. Morał z tego taki, że jeśli pogoda na Grossvenedigerze jest taka sobie, to warto wziąć rakiety śnieżne, nawet w lipcu.
Sam powrót po wydeptanych przez nas śladach i w dół poszedł nam oczywiście dużo szybciej-to co wchodziliśmy po lodowcu z mozołem 4h, zajęło nam teraz nieco ponad godzinę. Nie obyło się jednak bez drobnego, choć dość szczególnego incydentu. Będąc już blisko (100-200m) krawędzi lodowca Jarek zapadł się w śniegu po pas. Nie byłoby to niczym szczególnym zważywszy, że tego dnia zdarzało mu się to kilkukrotnie. Tym razem towarzyszył temu jednak jego zdziwiony wyraz twarzy i cytat z początku opisu tego dnia*******. Chwilę zajęło mi poskładanie tego w całość.
Szczelina.
| Szczeliny ilustracyjne |
Uświadomienie sobie tego wywołało pewne procesy w mózgu, ale dość powolne i zagubione. Na kursie wyglądało to bardziej spektakularnie: towarzysz liny wpada do szczeliny********, zwala mnie na ziemię, bohatersko hamuję czekanem, po czym z trudem zakładam stanowisko i zaczyna się etap wyciągania, zależny od wielu czynników. A tu: sielanka, idziemy w coraz większym słońcu, brat zapada się po pas, i po wyhamowaniu za pomocą własnego plecaka (który to on właśnie, trzeba mu oddać sprawedliwość, najprawdopodobniej uratował go przed poważniejszym wpadnięciem) majta sobie radośnie nogami nad pustką. W końcu, po kilku spojrzeniach na siebie pytających "to... co my właściwie robimy?" zacząłem powoli wkręcać śruby w znaleziony kawałek lodu. W międzyczasie jednak Jarkowi udało się samodzielnie wygrzebać i na tym się skończyło. Została w nas po tym jedynie pewna konsternacja... A w gospodyni z Defregger Haus, która historii tej wysłuchała, również pewne rozbawienie.
| Nasz kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty. Przynajmniej tego dnia. |
Na koniec kilka słów o samym Defregger Haus. Zatrzymaliśmy się tam trochę dla odmiany, trochę dlatego, że było już późno, trochę ze względu na większą elastyczność planowania. Jest w porządku, choć w porównaniu do będącego niżej Johannishütte warunki były zdecydowanie bardziej surowe,z drugiej strony atmosfera bardziej kameralna. Natomiast gdybym miał jednym słowem scharakteryzować, co najlepiej stamtąd pamiętam, wybór byłby prosty: zimno.
*swoją drogą nocleg ten poprawił nasz rekord wysokości noclegu z poprzedniego roku o 213m. Rekord nie utrzymał się długo, ale zawsze.
**o jakże pięknych nazwach Rainerkees alias Inneres Mullwitzkees
***co zresztą widać, od naszej strony szczyt miał postać śnieżnej bambuły. Bardzo pięknej, ale bambuły.
****miałem już napisać 'poszło'. Ale jest to chyba zbyt ambitne dla mnie filozoficzne pytanie, czy wejście samo w sobie idzie, biegnie, przebiega, przebiera noga za nogą, posuwa się wolnym krokiem, czy gna na złamanie karku, a może pełza? Więc wszystko jedno.
*****tak naprawdę mogę, np. że jest też bambułą.
******Skojarzenia z innym słowem na 'd' są do pewnego stopnia uprawnione.
******* Tak, na ile to możliwe, cytaty są autentyczne i z danego dnia! Ale że mało którego dnia zdarzało się nam wypowiadać jakieś ważne, istotne czy w inny sposób nadający się do zacytowania słowa, trzeba się liczyć z tym, że większość cytatów może być zmyślona.
********Może wykorzystam ten rym w jakiejś przyszłej piosence.
Dzień 3: Defregger Haus (2963m)-Johannishütte (2121m)-Hinterbichl (ok. 1330m)-Kals am Grossglockner
"Raduje się dusza ma, tańczy i śpiewa
Podziwiając dzieła Pańskie wszelkie
I te, których trzeba szukać, i te proste, wielkie
Góry, człeka, wiatr, ptaki i drzewa
Chwalę też żywo
Wynalazki rąk ludzkich
Prysznic i piwo"
Karol S., "Półsonet z pod prysznica"
Zanim przejdę do (raczej krótkiego) opisu tego dnia kilka słów o nocnych naradach. Mogliśmy następnego dnia próbować jeszcze raz przebić się do Neue Prager Hütte i wykorzystać w ten sposób wpisany w plany dzień awaryjny. Jak jednak widać z opisu trasy-niepewna perspektywa przekopu przez przełęcz Rainertörl i chęć zachowania dnia awaryjnego sprawiły, że zdecydowaliśmy się porzucić plany przejścia całości 'na raz' na rzecz zejścia, powrotu do Kals i niejako osobnej próby wejścia na Grossglocknera*. O czym nie mogliśmy wtedy wiedzieć-był to w ogólnym rozrachunku całkiem dobry pomysł!
| Grosse Geiger (3360m) |
Dzień powitał nas godną kontynuacją ostatnich perypetii pogodowych-kilkucentymetrową warstwą świeżego śniegu.W trakcie schodzenia do
Johannishütte pogoda, zgodnie z prognozą, zaczęła się poprawiać, mogliśmy więc w większym stopniu nacieszyć się okolicą (i wielkim pomnikiem śruby do trawy koło schroniska). Z rozrzewnieniem i lekką zazdrością patrzyliśmy też na grupy ludzi, którzy z czekanami szli teraz na podbój Grossvenedigera-najpewniej udany, bo raz, że mieli przed sobą kilkudniowe okno pogodowe, dwa, że w sporej części przetarliśmy im szlak, trzy, że dalszą część mogli łatwiej przetrzeć, bo było ich dużo.
Podczas dalszego zejścia pogoda zrobiła się już całkiem ładna, w końcu mogliśmy więc zobaczyć to, co minęło nas tu na wejściu-widok na Lasörlinggruppe i w ogóle na bardzo malowniczą okolicę Hinterbichl. Reszta dnia upłynęła dość leniwie-powrót autobusem do Kals, znalezienie jakiegoś pokoju gościnnego i regeneracja do końca dnia**. W ramach planowania uznaliśmy zaś, że skoro na Grossglocknera nie dojdziemy jednym ciągiem z Hinterbichl, to przynajmniej go okrążymy. Co też przez następne cztery dni uskutecznialiśmy.
*Tym samym Grossvenediger jako drugi wpisał się na Listę Honornych Szczytów, Które Mieliśmy Zdobyć, Ale Się Wymknęły (tzw. lista 'Ja tu jeszcze wrócę'), liczącą (stan na kwiecień 2018) pięć pozycji. Natomiast do tej pory jest on z tej listy jedyną górą na którą podjąłem próbę powrotu (po 4 latach), niestety też niezbyt szczęśliwie zakończoną... ale o tym kiedy indziej.
**Według starożytnej huculskiej legendy, właśnie wtedy powstał "Półsonet" z opisu dnia.
| Suplement: dodatkowe rozrywki pod Johannishütte |
Dzień 4: Spöttling (1498m)-Bergeralm (1636m)-Kalser Tauernhaus (1755m)-Dorfersee(1935m)-Kalser Tauern (2515)-Berghotel Rudolfshütte (2311m)
"... . Dziwne miejsce."
Jarosław S. o Berghotel Rudolfshütte
Pierwszy dzień naszego tour de Grossglockner* z założenia miał mieć, razem z dniem poprzednim, charakter odpoczynkowy. Że do końca nie miał z grubsza przeczuwałem, ale z drugiej strony nie przemęczyliśmy się też zbytnio. Profil trasy nie był zresztą bardzo ambitny: przejść nieco ponad 10 kilometrów powoli wznoszącą się doliną Dorfertal, po czym hyc-na przełęcz Kalser Tauern i dalej dosłownie chwilkę do hotelu górskiego Rudolfshütte.
Czy można to nazwać odpoczynkiem, trudno powiedzieć**, ale sielankowo było na pewno. Początek doliny to ciasny i bardzo malowniczy przesmyk skalny, potem następuje długa dolina właściwa z pasącymi się leniwie krowami i kosówką*** i z dwoma schroniskami po drodze-dopełniającymi bardzo wakacyjnego charakteru miejsca. Pod sam koniec, gdy dochodzi się do jeziorka Dorfersee (1935m) krajobraz tak bardzo upodabnia się do tatrzańskiego, że łatwo o pomyłkę****. Stamtąd już tylko pozostałe niespełna 600m podejścia z widokami na grupę Granatspitze (3086m) i voila-za przełęczą Kalser Tauern (2515m) lądujemy w innym świecie.
| Dorfersee |
Z początku było całkiem zwyczajnie-ot, skalista kotlinka dookoła jeziorka Weisssee (ok. 2300m), w zimie jest tu ośrodek narciarski, a w lecie kilka tras pieszych i ferrat. Natomiast gdy dotarliśmy do celu podróży tego dnia, hotelu górskiego Rudolfshütte, poczuliśmy się co najmniej nieswojo. Weszliśmy, zdobywcy górskich wrażeń, błota i kamieni, zmęczeni po kilku dniach chodzenia (w tym dwóch dniach odpoczynkowych), z brudnymi i styranymi butami, kurzem na plecakach, ramionach i duszach, z nadmiarem kremu do opalania na nosach, obłędem w oczach i głodem w brzuchach, i patrzeliśmy na tych -innych?- czystych, zadbanych, wypoczętych, jak w bijących bielą po oczach ręcznikach idą z sauny czy innego spa do swoich pokojów. Także było nieswojo. Berghotel okazał się dużo bardziej hotelem niż berg i mieli tam wszystko-sauny, baseny, wodotryski, lasery, nawet ściankę wspinaczkową. Wspomnienia pozostawił po sobie niezbyt dobre głównie ze względów finansowych*****, ale nie mogę nie wspomnieć o plusach miejsca - góry jedzenia, grajek do obiadu i bardzo konkretne śniadanie. No i prysznic. To zawsze cieszy.
| Weisssee i Rudolfshütte |
Notka czasowa: wystartowaliśmy koło 8:30, Kalser Tauernhaus mijaliśmy koło 9:45, jezioro o 11:30, na przełęczy zameldowaliśmy się koło 13:50, a doszliśmy koło 15. Tak jakby się kto pytał.
*Jest nawet specjalny szlak Glocknerrunde. Co więcej, tego dnia nasza marszruta się z nim pokryła, i to na całej długości. Potem jednak kontynuowaliśmy 'ciasną pętlę' wokół Grossglocknera, podczas gdy Glocknerrunde obchodzi naokoło niemal cały masyw. Dla turystów nielodowcowych jest to dobry pomysł na wielodniowy trekking.
**wiadomo, 1000m podejścia to taka relaksacyjna dawka. Poza tym tego dnia odczuwałem osobiście apogeum zakwasów po przedwczorajszym kotłowaniu się w głębokim śniegu.
***uważny czytelnik może dostrzec tutaj silną symbolikę dualistyczną: dobro-zło, ying-yang, kosówka-krowy...
****pomyłkę tę mogła tam zresztą popełnić pewna słowacka grupa. Albo my. Ale to dopiero za 3 dni.
*****nie bez znaczenia był tu fakt, że ze względu na zmianę planów spaliśmy tam jedną, a
nie dwie noce i odwołanie tej rezerwacji wiązało się z opłatą 90%
procent wartości noclegu.
Dzień 5: Berghotel Rudolfshütte (2311m)-Obere Ödenwinkelscharte (3228m)-Hohe Riffl (3338m)-Oberwalderhütte* (2972m)
Bo każdy wyjazd musi mieć swój najpiękniejszy dzień.
Wyszedłszy nad ranem (ok. 7:15) z hotelu, lekko zawiedzeni negocjacjami z recepcją, ale niewątpliwie dobrze odżywieni, skierowaliśmy się do doliny Ödenwinkel. Pod względem wrażeń estetycznych był to punkt kulminacyjny wyjazdu i niewiele mogę tak naprawdę dodać, poza zdjęciami.
...a tak naprawdę to jednak mogę-przestrzec przed samym wyjściem na przełęcz Obere Ödenwinkelscharte**, które w naszym wypadku było stromym piargiem lekko przykrytym słabo związanym śniegiem, co można streścić jako syf, kiła, mogiła i masakra. Ale koło 12:45 weszliśmy, a tam też widoki. Na Grossvenedigera (któremu dedykuję pieśń pod zdjęciami-niech posłuży za cytat do tego dnia), Marmoladę***, Wilder Kaiser i dużo, dużo, ... dużo.
| Grossvenediger. Widok nie dokładnie z przełęczy, ale prawie. |
Z tego punktu, gdzie oszpeiliśmy się pod kątem czekającego nas przejścia górnej części lodowca Pasterze, mogliśmy iść do schroniska bezpośrednio, ale -jako że dalej to nudy, a pogoda piękna- postanowiliśmy coś jeszcze złoić, tym bardziej, że jedna góra już się na wyjeździe obroniła, więc wypadało jakąkolwiek na wszelki wypadek zdobyć. Johannisberg (3453m) po naszej prawej trochę kusił, ale też trochę górował, a jako że śladów nie było (standardowa trasa wejścia znajdowała się z drugiej strony), baliśmy się kopnej powtórki sprzed kilku dni. Zdecydowaliśmy się więc na Hohe Riffl (3338m) po naszej lewej. Cel był o tyle trafny, że faktycznie łatwy do zdobycia-idąc łagodnie wznoszącą się granią nie zakopywaliśmy się nawet zbytnio w śniegu i tak chwilę po 14 (albo piątego dnia, zależy jak liczyć) zdobyliśmy pierwszy szczyt na wyjeździe****!
| Na szczycie Hohe Riffl. Coś nieśmiało wyłania się zza grani... |
Przejście dalej granią okazało się jednak dużo bardziej kopne (chociaż niestety, mimo prób, nie udało mi się zrobić zdjęcia pełzającego Jarka), dlatego jak najszybciej dostaliśmy się do translodowcowej autostrady (ludostrady?) i nastąpiło długie, nudne przejście do Oberwalderhütte, znajdującego się jednak w miejscu dużo ciekawszym niż nasze przejście, bo na wielkim kawale skały otoczonym ze wszystkich stron lodowcem*****. A dotarliśmy tam koło 16:30.
| Johannisberg (3453m) i Hohe Riffl (3338m) |
Trochę jednak oszukałem mówiąc, jakie to nudne było przejście przez lodowiec. Otóż z każdym krokiem coraz bardziej po naszej prawej odsłaniał się właściwy cel naszego wyjazdu. Stał dumnie, w pełni odsłonięty, strasząc ponad półkilometrową północno-wschodnią ścianą, demonstrując również stromiznę standardowej drogi południowo-wschodnią granią. I tylko w głowie jakiś głos zaczynał się nieśmiało pytać, co my właściwie chcemy wspiąć...
*kolejny rekord wysokości noclegu-poprawa o zawrotne 9m! Ale utrzymał się jeszcze krócej.
**jest to swoją drogą nieco podejrzane, że jest to przełęcz niższa od Untere Ödenwinkelscharte o 34m.
***taka góra w Dolomitach, zresztą tam najwyższa (3343m). Tak żeby wyjaśnić konsternację niektórych.
****Notka statystyczno-wysokościowa: w chwili zdobycia był to nasz 4 ex aequo najwyższy szczyt. Obecnie spadł na ex aequo 17 (stan na kwiecień 2018).
*****Pryszniców (oczywiście) nie było.
Dzień 6: Oberwalderhütte (2972m)-Kaiser-Franz-Josef-Haus (2370m)-Margaritzenstausee (2000m)-okolice Stockerscharte (2501m)-Salmhütte (2638m)-Hochenwartscharte (3182m)-Erzherzog-Johann-Hütte* (3454m)
"UWAGA WYPAS! Zachowaj odległość. Zwierzęta matki chronią swoje młode. Wchodzenie i prowadzenie psów tylko na własne ryzyko. Wypasane zwierzęta kultywują nasz krajobraz."
Google Translate
| Poranny widok sprzed schroniska |
Są na świecie rzeczy które dzieją się raz, ale jest dużo takich, które dzieją się cyklicznie. Wschody i zachody słońca, pory roku, korki przed świętami, niewiedza studentów na egzaminie, "wszystko co nowe jest stare" jak śpiewał pewien polski artysta, którego jednak nie udało mi się zguglać po tym cytacie**. Także dla nikogo nie będzie pewnie zaskoczeniem, że nasze zmiany planów też uległy powtarzalności tego świata i znowu dzień ten miał wyglądać inaczej, ale wyglądał, jak wyglądał. Tym razem nie pamiętam, kiedy decyzja została podjęta (chyba rano), ale zaczęło się od luźnej rozmowy z przygodnie spotkanym Brytyjczykiem. Podzieliliśmy się z nim naszym planem: zejściem do Kaiser-Franz-Josef-Haus, po czym przecięciu w poprzek lodowca Pasterze i wspięciu się frontalnie lodowcem Hofmanskees do Erzherzog-Johann-Hütte. Rzecz w tym, że wspomniany lodowiec Hofmanskees jest dość stromy i zdarzały się tam głośne wypadki śmiertelne***. Kolega Brytyjczyk zareagował jedynie flegmatycznym brytyjskim "Oh!", które jednak można było rozumieć na kilka sposobów, z których kilka pozwoliłem sobie zapisać.
"Oh! To bardzo odważne!"
"Oh! A więc w tak wyrafinowany sposób chcecie popełnić samobójstwo?"
"Oh! Kurde..."
Nieco nas to "Oh!" dotknęło, dlatego rzecz postanowiliśmy skonsultować z gospodarzem schroniska. W skrócie potwierdził, że taka trasa może nie być dobrym pomysłem, a nie w skrócie poinformował nas, że ze względu na ocieplenie klimatu szlak jest o tej porze roku zwykle niemożliwy do przejścia (zbyt duże szczeliny), a nawet jeśli jest, to na głowy sypie się lód, kamienie i śmierć. Jak wiadomo, ludzka głupota jest nieskończona, ale -na szczęście- w tamtym momencie nie nasza, dlatego plan nieco się zmienił. Nie trzeba się było za to zbyt długo zastanawiać, na jaki-prognozy zapowiadały, że od następnego dnia pogoda ma się coraz bardziej psuć, jedyna szansa na atak szczytowy byłaby więc nazajutrz rano, należało więc dojść do Erzherzog-Johann-Hütte jeszcze dziś. Schronisko dawało się za dzień osiągnąć jedynie dwoma szlakami, z czego o jednym z nich nasłuchaliśmy się przed chwilą dużo strasznego, został więc drugi-naokoło masywu Schwerteck, długi i obchodzący pół Grossglocknera naokoło, ale za to bezpieczny. Prawie.
| Oberwalderhütte z dołu |
Początek był jednak w obu przypadkach taki sam-zejść do Kaiser-Franz-Josef-Haus (2370m), co zajęło nam niecałe 1,5h. Samo zejście było całkiem przyjemne, co wynikało głównie z towarzystwa świstaków przebiegających nam drogę, wspartego tablicami informacyjnymi o ich norach****. Za to Kaiser-Franz-Josef-Haus to mejsce... osobliwe. Miejsce jest jak najbardziej turystyczne, jako że kończy się tam Grossglockner Hochalpenstrasse, będąca dość słono płatną ogólnodostępną drogą widokową, i znajduje bardzo dobry punkt widokowy zarówno na Grossglocknera, jak i płynący pod nim lodowiec Pasterze (którego wyjątkowość była już podkreślona na początku tej relacji). Powoduje to, iż architekt/planista przestrzeni miał nieco pola do popisu i się popisał, choć nie poczuwam się do komentowania. Napiszę tylko, że tłumów akurat nie było, związki tego faktu z godziną (chwilę przed 8) nie są znane, i zaczęliśmy zejście w dół, nad Pasterze. Zejście było bardzo ciekawe, ale na swój sposób przygnębiające-dzięki umieszczonym po drodze tablicom można było obserwować, jak przez lata cofał się lodowiec.*****
| Pasterze |
Po zejściu na lodowiec-czy raczej wytopione jego przedpole, na końcu którego znajduje się sztuczne jezioro Margaritzenstausee (2000m), zaczęliśmy kolejne mozolne podejście-tym razem do pokonania było ok. 500m na przełęcz Stockerscharte (2501m), czy raczej jej bliskie okolice. Co można by o nim napisać... obfitowało w widoki i owcze kupy!
Podobnie dalsza część-niezbyt zróżnicowana, choć ładna, bo prowadząca przez piękne alpejskie łąki z fioletowymi, lecz jak twierdził znak-niebezpiecznymi krowami. I tak trochę włócząc nogę za nogą, trochę truchtając byle dalej od krwiożerczych krów, chwilę przed południem dotarliśmy do Salmhütte (2638m), gdzie zrobiliśmy chwilowy postój. Ale postój nie byle jaki, bo członkowski! Otóż****** gdy jest się członkiem Alpenverein Österreich (a byliśmy) ma się w schroniskach klubowych (czyli w prawie każdym w Austrii) dostęp do pewnych nieoczywistych benefitów jak na przykład Bergseigeressen i Bergsteigergetränk*******. Własności tychże są określone w statusie ÖAV, i tak: Bergsteigergetränk ma ustaloną minimalną objętość i maksymalną cenę zależną od ceny piwa w danym schronisku, Bergseigeressen-minimalną kaloryczność i maksymalną cenę (na pewno też od czegoś zależną). W skrócie-za niską cenę można się najeść i napić, z czego skrzętnie skorzystaliśmy. W tym wypadku dokładniej z zapiekanki ziemniaczanej i Schiwasser (bardzo szumna nazwa na wodę z sokiem).
Tak posileni odzyskaliśmy siły utracone przez ucieczkę przed krowami i owczymi kupami i chwilę przed 13 byliśmy gotowi do dania głównego tego dnia, będącego przystawką do dania głównego dnia jutrzejszego-wgramolenia się w wyższe partie masywu Grossglocknera i dojście do Erzherzog-Johann-Hütte (3454m), będącego swoją drogą najwyżej położonym schroniskiem w Austrii. Gramolenie zaczyna się niedaleko za schroniskiem-najpierw łąki ustępują miejsca piargowiskom, zieleń szarości, a krowy-łachom śniegu. Potem szlak staje się bardziej stromy i wreszcie staje dęba, a gdy człowiek zaczyna się zastanawiać, co z tym fantem począć, dostrzega niewątpliwie w tym miejscu pomocne ferraty i klamry, pozwalające bez większych problemów wejść na przełączkę Hochenwartscharte (3182m) (zdobyta ok. 14:40), skąd do schroniska już tylko rzut beretem i jedno pole śnieżne.
Słowem zakończenia, w schronisku zameldowaliśmy się koło 16, przy atmosferze na zewnątrz coraz bardziej wypełniającej się chmurami, a wewnątrz-myślami o dniu następnym. I piwem.
| Pole śnieżne pod Erzherzog-Johann-Hütte, i ono samo. |
*Jak łatwo zauważyć, kolejny rekord wysokości noclegu (wyższy od poprzedniego o 482m). Tym razem utrzymał się dużo dłużej-dopiero cztery lata później mniej więcej go wyrównaliśmy, a pobiłem go po jeszcze kolejnym roku. Przynajmniej ja, dla Jarka, wg mojej najlepszej wiedzy, rekord pobity po dziś dzień nie został.
**Spoiler alert: Jakub Sienkiewicz "Wiem"
***Niebezpieczeństwo (na wszystkich stromych, poszczelinionych lodowcach) wynika głównie z tego, że-będąc związanym liną, by umożliwić akcję ratunkową w razie wpadniecia kogoś do szczeliny-każde poślizgnięcie może pociągnąć cały zespół w dół. Tak samo jeżeli do szczeliny wpadnie ostatnia osoba na linie, wyhamowanie upadku jest bardzo trudne. Rozwiązaniem jest albo rozwiązanie się (jakkolwiek to brzmi) i narażenie się na niezdolność do akcji ratunkowej gdyby ktoś wpadł do szczeliny albo wspinanie się na asekuracji lotnej, co jednak potrafi spowolnić marsz. Poza tym, by miało to sens, wymaga to sprzętu i wiedzy, których mieliśmy za mało.
****Okazuje się, że świstaki mają dwa rodzaje nor: letnie i zimowe. Letnie są płytkie, tworzą gęstą i poplątaną sieć i służą przede wszystkim jako kryjówka przed drapieżnikami, natomiast zimowe są proste, wkopane nawet do 3m w ziemię i mają przede wszystkim funkcję izolacyjną. Fascynujące!
*****Dla tych co nie wiedzą: bardzo. Co prawda jest to dość spory lodowiec i od pewnej wysokości zanik mu nie grozi, ale tempo topnienia robi (nie do końca dobre) wrażenie.
******Jak mawia pewien znany polski kaznodzieja.
*******Napój i micha górołaza (tłum. luźne)
Dzień 7: Erzherzog-Johann-Hütte (3454m)-Grossglockner (3798m)-Slavkovský štít (2452m)-Erzherzog-Johann-Hütte (3454m)-Stüdlhütte (2801m)-Spöttling (1498m)
"Byt jest, a niebytu nie ma. Z tej przesłanki Parmenides i cała szkoła elejska wywiodła trwałość, niepodzielność i niezmienność bytu. Szybko prowadziło to do sprzeczności z najprostszą empirią, filozofowie na różne sposoby wykorzystywali jednak parmenidejską koncepcję bytu, starając się jakoś uchwycić punkt stały zmieniającego się świata. Teoria względności zadała poważny cios tym poszukiwaniom-jeżeli we wszechświecie nie istnieje żaden wyróżniony punkt przestrzeni, dlaczego miałby istnieć w czasie, który też okazał się względny i rozciągliwy, czy na innych płaszczyznach egzystencji?
Są jednak fundamenty wszechrzeczy, których nawet tak zaawansowane teorie ani wizje mistyków ze wszystkich stron świata i wszystkich czasów nie naruszyły w najmniejszym stopniu. Trudno rozstrzygnąć, czy jest to efekt naszego ułomnego aparatu rozumowo-obserwacyjnego, czy też jest to rzeczywiście najistotniejszy i najgłębszy, w formie materialnej i duchowej, składnik naszej rzeczywistości. Nikt nigdy nie zakwestionował niezmiennej stałości i bezwzględności chmury. Boga nikt nigdy nie widział-tak samo nikt nie widział świata poza chmurą. Trudno też powiedzieć, na ile nasuwająca się teomorfizacja chmury jest uprawniona i w jakim sensie się dokonuje-według jakiej koncepcji Boga-niemniej wszelkie poszukiwania jakiejkolwiek istoty rzeczy kończą się na chmurze i jako taka może zostać bez straty ogólności podstawiona w ontologicznych równaniach odnoszących się do istnienia sił wyższych czy jakiejkolwiek pierwotnej substancji czy struktury. Jest tak głęboko w te struktury wpisana, że wyobrażenie sobie życia poza chmurą musiałoby odbyć się z porzuceniem logiki wpisanej w nasz wszechświat i konstrukcją nowej, naduniwersalnej metalogiki za pomocą której dałoby się wyprodukować continuum logik rzędu pierwszej nieskończonej liczby kardynalnej.
Życia poza chmurą nie da się więc pomyśleć, a co dopiero-zrealizować. Ale czy na pewno?"
Karol S. "Z głową w chmurach. Rozważania o istocie."
| Poranne widoki |
Noc upłynęła w atmosferze radosnego oczekiwania, choć z pewnym napięciem. Jest to o tyle jasne, że z jednej strony wszystko jak dotąd szło zgodnie z planem i byliśmy gdzie mieliśmy być, z drugiej wiedzieliśmy, że zdobycie Grossglocknera, choć zdecydowanie w naszym zasięgu, to coś więcej niż cokolwiek, z czym mieliśmy do czynienia. Dochodził też czynnik pogodowy-szału miało nie być i wisiało nad nami widmo załamania pogody, ale miało przyjść dopiero wieczorem, gdy powinniśmy już być na bezpieczniej niskości. Brak pogodowego szału został zresztą potwierdzony koło 5:30, gdy ruszyliśmy do ataku szczytowego. Widoczność, delikatnie mówiąc, nie powalała, gdyby nie ślady innych licznych zespołów łatwo byłoby się zgubić. Dochodząc po coraz bardziej stromym polu śnieżnym do grani szczytowej prawie nic nie widzieliśmy, ale miało to swoje zalety-przestrzeni pod nami też.
Po około godzinie doszliśmy do właściwej grani szczytowej, gdzie miały się zacząć właściwe trudności i właściwe emocje. Grań najpierw łagodnie wznosi się na Kleinglockner (3770m), potem opada na przełączkę Glocknerscharte, będącą główną trudnością psychiczną drogi i niejednego przyprawiła już o stan podzawałowy, by na końcu wznieść się stromiej (trudności skalne II w skali UIAA) ku szczytowi właściwemu. Jak my to odebraliśmy? Cóż, emocje niewątpliwie były, bo choć ścieżka, choć dobrze wydeptana, szerokością nie grzeszyła. Koniec końców jednak "czego oczy nie widziały, tego sercu nie strach" i w związku z niewidzeniem przepaści pod sobą przejście szło dość sprawnie i wszystko żywcowaliśmy*, mimo obecnych metalowych prętów wspierających ewentualną lotną asekurację. Nawet owiana legendą Glocknerscharte nie zrobiła na nas wielkiego wrażenia-ot wąska łacha śniegu z chmurą po obu stronach, czego tu się bać**?
| Okolice Kleinglocknera (3770m) |
Nieco więcej emocji wzbudziło w nas wyjście na szczyt, paradoksalnie również przez słabą widoczność. Dobrą chwilę kłóciliśmy się z Jarkiem, czy się asekurować, czy nie, z argumentacją przykładową:
-Przecież nawet nie widać, po czym się będę ku...rczę wspinać!
-Ku...rczę, zaraz będzie burza, nie ma czasu, smoki nas pożrą i zginiemy!
Można by rzec, że ostatecznie doszło do moralnego konsensusu-z jednej strony dopiąłem swego i wymogłem asekurację, ale post factum przyznałem rację Jarkowi, że nie było po co-odcinek jest krótki, a II UIAA jednak mieściło się w mojej strefie komfortu do żywcowania, co zresztą zaprezentowałem podczas zejścia.
I tym pięknym sposobem koło 7:30 stanęliśmy na szczycie****.
| Zadowolony autor |
Ze szczytu Austrii podziwiać niestety mogliśmy zamiast widoków jedynie stabilność pogody i ogólną pochmurność, miało to też jednak dobre strony-nie pogarszało się. Zejście przebiegło płynnie i sprawnie, choć powoli z niżej położonych schronisk (albo odmętów śpiworów z 'naszego' schroniska) zaczęły napływać tłumy. Do tej pory spotkaliśmy tylko ze 2 inne zespoły, podczas przekraczania Glocknerscharte z powrotem widać było jednak nadciągającą falę wspinaczy. I to nie byle jaką, bo słowacką*****. W pewnym momencie zaczęliśmy się w tym trochę gubić i ogarnęła nas dezorientacja-może to jednak Slavkovský štít? Przy takiej pogodzie można było pobłądzić, pytanie, czy my, czy oni...
| Glocknerscharte, tuż przed najazdem słowackim |
Przy zaskakująco stabilnej pogodzie znaleźliśmy schronisko, wzięliśmy pozostawione przez nas na czas ataku szczytowego rzeczy i o 9:30 rozpoczęliśmy dalsze zejście w kierunku niżej położonego schroniska Stüdlhütte (2801m), na początku po skale prostą ferratą (na tyle prostą, że nie jestem nawet pewien, czy z napotkanych sztucznych ułatwień w ogóle korzystaliśmy), a potem po lodowcu Ködnitzkees, który okazał się potwornie nudny. Na tyle nudny, że zacząłem tworzyć podwaliny filozoficznego systemu, w którym główną substancją jest chmura... ale i tak byście nie uwierzyli.
| Chmura i Ködnitzkees |
I tu paradoks: przejście lodowca, mimo iż trwało wieczność, trwało mniej niż godzinę. Stało się nawet kolejne pół cudu: chmury lekko się rozwiały****** i widoczność wzrosła okresami do kilkuset metrów! Kontynuując zejście po kamienistej ścieżce, koło 11 doszliśmy do futurystycznego******* schroniska Stüdlhütte, by tam poznać, co to szczęście.
Bo szczęście może mieć różne oblicze. Wygrana na loterii, dobrze wykonana praca, kochająca rodzina, znalezienie zagubionego-to wszystko szczęście albo jakieś jego kawałki, ale czasem dzieje się coś, że zdarza się jego pełnia. W naszym wypadku miała wyraz pełnej michy Kaiserschmarrn po zdobytym honornym szczycie.
| Przypadek? Nie sądzę... |
Po czymś takim nie przeszkadzały nam już w dalszej drodze zejściowej ani bolące nogi, ani ciążące plecaki, ani postępujące załamanie pogody zwieńczone grzmieniem i radosnym gradobiciem...
*tłumaczenie ze wspinaczkowego: szliśmy bez asekuracji.
**niektórzy mogą w tym miejscu zaobserwować u nas początkowe stadia zaniku instynktu samozachowawczego. Ale cóż, takie już górołazstwo-potem jest tylko gorzej.
***Pośrednio, ale zawsze.
****Przypis sczytowy! Jednak się udało! Fanfary! Urraaa!!! A co do różnych statystyk-był to nasz piąty szczyt do Korony Europy i pierwszy do Samozwańczej Korony Tyrolu, ponadto w chwili zdobycia również nasz drugi najwyższy szczyt, obecnie mój jedenasty.
*****fala całkiem dorodna zwłaszcza jak weźmie się pod uwagę, że Słowacja nie ma dostępu do morza.
******Całkiem zniknąć nie mogły, zaburzyłoby to strukturę wszechświata i wywołało dużo więcej poważnych problemów ontologicznych.
*******Przynajmniej jak na lata 90, kiedy było budowane, bo przypomina skrzyżowanie strudla (może stąd nazwa?) z hangarem lotniczym.
EPILOG
Ku poświadczeniu, jak wiele szczęścia mieliśmy, i ku przestrodze.
Do samochodu dotarliśmy, jeśli dobrze pamiętam, po 14, po drodze doświadczając burzy z gradobiciem. Dalej nie było lepiej-obfite opady towarzyszyły nam, z przerwami, do końca dnia (zatrzymaliśmy się na nocleg jeszcze w Austrii). Załamanie pogody trwało cały kolejny tydzień i było na tyle poważne, że spowodowało powódź w niektórych częściach Austrii i osunięcia gruntu do niszczenia wiosek włącznie. Widzieliśmy więc, że udało nam się wejść na szczyt dosłownie w ostatniej chwili i -mimo braku widoczności- w całkiem dobrych warunkach. Piszę to też ku przestrodze ludziom radośnie wybierającym się na Grossglocknera (do których też częściowo się zaliczaliśmy), bo "to nie jest trudna góra". Może i nie, ale czynnika pogodowego nie należy lekceważyć. Półtora tygodnia po naszym wejściu z przełęczy Glocknerscharte spadł Polak. Był naszym rówieśnikiem i bardzo prawdopodobne, że posiadał podobne doświadczenie górskie. Zarówno wtedy, jak i w wielu innych wypadkach tego typu (bo nie był on pierwszy) ważną okolicznością było gwałtowne załamanie pogody.








Komentarze
Prześlij komentarz