Król Ortler (15-16.07.2014)
Względnie krótka opowieść o przeroście powagi góry i drogi nad doświadczeniem. Wersja z dobrym zakończeniem.
PROLOG
12 marca 2014, godz. 20:21. Ochota, Warszawa.
Wieczór jak wieczór. Jak się co jakiś czas zdarzało, rozmawiałem o tym i owym z Jarkiem przez Skype'a. Jak się zdarzało niemal tak samo często, jednym z tematów były rozważania, gdzie by tu pójść w góry. Jak się jednak zdarzało zdecydowanie rzadziej, Jarek, cały podekscytowany, proponował konkret na bieżący rok.
-Słyszałeś może o takiej górze jak Ortler? Jest tam taka piękna droga: Hintergrat! Wpisz w googlach!
Jako że ani o górze, ani tym bardziej o drodze nie słyszałem, z braku lepszego pomysłu wpisałem rzeczoną nazwę w znanej wszystkim wyszukiwarce. Kliknąłem w zakładkę 'zdjęcia'*.
-Ja p......ę!
16 lipca 2014, godz. 8:57. Hintergrat, Ortler.
Stoję tuż obok ostrza grani, niby związany liną i niedaleko przelotu, ale jednak niepewnie. Patrzę pod stopy. Krótki, stromo opadający stok, a pod nim pół kilometra powietrza. Wychylam się za cienką grań. Wita mnie kilometr powietrza.
-Ja p.......ę!
*Dla leniwych: https://lmgtfy.com/?q=hintergrat&t=i
![]() |
| Sponsorzy ci co zwykle, nieświadomi jak zwykle. |
Dzień 1
Sulden (1861m) - Hintergrathütte (2661m)
W sumie do samego końca nie wiedzieliśmy, czy będziemy chcieli tam wchodzić*. Zanim pojechaliśmy, gdy już ochłonąłem po pierwszym wrażeniu po zobaczeniu zdjęć, postawiłem warunek, że na górę idzemy tylko przy dobrych warunkach. W Alpach Ötztalskich, w których byliśmy przed chwilą** pogoda nie rozpieszczała. Niemniej, choć nie zawsze dobrze, nie było aż tak źle, ponadto Grupa Ortlera położona jest dalej na południe, trochę dalej od centrum wiszącego wtedy nad Ötztalem niżu. Może więc się uda?
| Górny Suldental |
Wstaliśmy rano w Sölden w Alpach Ötztalskich, odwieźliśmy Krzysia na transport z Innsbrucku, po czym pojechaliśmy do Włoch do miejscowości (zbieżność nazw zapewne przypadkowa) Sulden. Po drodze wykonaliśmy telefon do Hintergrathütte, do którego chcieliśmy jeszcze dziś trafić.
-Dzień dobry, czy warunki na Hintergracie to dobre?
-Ja, ja, sehr gut!
Trochę się ucieszyłem, ale też trochę mnie jednak zmroziło. Nie było już żadnej wymówki.
| Sielankowego podejścia ciąg dalszy. |
Dojeżdżając do Sulden przy dobrych warunkach można się zawczasu na Ortlera napatrzeć. Jednak nie tym razem - choć prognozy na następny, kluczowy dzień, były bardzo dobre, a i teraz radośnie świeciło nam słońce, najwyższe partie gór pozostawały w chmurach i widzieliśmy jedyne, że idziemy na coś dużego. W samej miejscowości zjedliśmy lunch, popiliśmy włoską (choć tyrolską) kawą, przepakowaliśmy się i koło 13:40 byliśmy gotowi do drogi.
| Sulden |
Wejście do schroniska zajęło nam ciut ponad dwie godziny. Nie było się jednak co przemęczać-ciężki dzień, będący niejako ukoronowaniem naszej już tygodniowej tułaczki po Tyrolu był dopiero przed nami. Pogoda jednak dopisywała i podejście, choć się nie obijaliśmy, było spacerem w bardzo malowniczej scenerii. Na początku idzie się kipiącą zielenią doliną potoku Suldenbach, potem teren, choć cały czas zielony, staje się stopniowo coraz bardziej kamienisty i wysokogórski.
Wreszcie nad schroniskiem (które samo położone jest na łące nad stawem Hintergratsee) górują trzy giganty: Königspitze (3851, drugi najwyższy szczyt Tyrolu), Monte Zebru (3735m, najniższy w tej trójcy, ale dalej olbrzym) i król Ortler***. Ten ostatni zaczął nieznacznie wyłaniać się zza chmur już podczas naszego wyjścia z samochodu, ale nie mieliśmy wrażenia, byśmy górę w pełnej okazałości widzieli. O ile taki Königspitze przypomina strzelistą wieżę, to Ortler nieprzystępną twierdzę, ukrytą za wieloma murami i basztami, której serca na pierwszy rzut oka nie widać.
| Dwóch z trzech gigantów: Königspitze (3851m) i Monte Zebru (3735m) |
| Trzeci gigant (3905m). |
| Hintergrathütte |
*Bo czy było to mądre, nie wiemy do dziś.
**Był to praktycznie ten sam wyjazd, ale była jednak pewna minimalna odrębność czasoprzestrzenna, stąd druga relacja. Niemniej relacja z tamtej (dłuższej) części TU.
***Tytuł nie jest przypadkowy-ludy niemieckojęzyczne czesto tak tytułują Ortlera.
Dzień 2
Hintergrathütte (2661m) - Ortler (3905m) - Payerhütte (3029m) - Tabaretta Hütte (2556m) - Sulden (1861m)
| Sugestywne zdjęcie ze schroniska. |
Dzień był długi, więc będzie długo.
Przed 3:00 (2661m)
Obudził nas jedyny i niepowtarzalny budzik schroniska Hintergrathütte, jakim jest puszczony samopas do sypialni pies liżący wszystkim mordy. Osobiście obudziłem się chwilę przed polizaniem, miałem więc czas docenić finezję gospodarzy. Następnie szybkie śniadanie i w drogę, w ciemność. Jest jeszcze przed 4:00.
4:30 (wysokość nieznana, na oko z 2850m)
Zaczyna być widno. Wcześniej też nie było źle, noc była pogodna i księżycowa, ale o 4:45 pierwsze promienie słońca zaczynają muskać okoliczne szczyty. Nie wiem jak opisać jak jest pięknie, po prostu jest. Wspinamy się po licznych polach śnieżnych, czasem przecinanych barierami ze skał lub kamieni, a słońce razem z nami. Dogania nas wreszcie koło 5:15 i zalewa świat ostrym światłem. Jest wspaniale.
| Budzenie olbrzymów. |
| Monte Cevedale (3769m), chyba najbardziej malownicza góra w okolicy. |
| Nie wiem, czy wspominałem, że zdjęć stety/niestety dużo mi się podobało i będzie ich dużo? Będzie. |
Wkraczamy na ostatnie pole śnieżne przed zasadniczymi trudnościami. Wcześniej nie było potrzeby asekuracji, choć trzeba było pokonać kilka krótkich i nietrudnych (max I/II UIAA bodajże) prożków skalnych. Nie byliśmy zbyt doświadczeni w poruszaniu się w mieszanym terenie i co chwilę zdejmowaliśmy i zakładaliśmy raki. Było to jednak tak irytujące, że po kilku takich razach samoistnie zacząłem się uczyć wspinania w rakach.
| Wspomniane pole śnieżne. |
Wspomniane pole śnieżne jest bardzo rozległe, właściwie to niemal mały płaskowyż. To ostatnie chwile, kiedy na spokojnie możemy się cieszyć (z naciskiem na 'na spokojnie') pięknem okolicy. Dalej podejście pod turniczkę Signalkopf (3725m) i koło 7:15 odpoczywamy pod nią, wiążemy się i czekamy na swoją kolej. Podobno* mamy szczęście: tak ładny dzień, a poza nami na grani tylko dwa zespoły. Jeden wyraźnie szybszy szybko zniknie nam z oczu, drugi (dwójka Włochów, starszy i młodszy), choć szybszy na podejściu, to wolniejszy we wspinaniu. Czekamy zatem. A przy okazji możemy dalej chłonąć widoki.
| Wiem, że to już było, ale kurczę, to był ładny widok. |
| Pole śnieżne widziane spod Signalkopfa. |
Około 8:00 (ok. 3710m)
Zaczęło się. Przed nami tylko 200m w pionie, ale ładnych kilka godzin w poziomie. Na początek trawers turniczki, najpierw ostro w dół, a potem płasko do kolejnej przełączki. Niektórzy ten odcinek (zejściowy) uznają za najtrudniejszy, ale teraz jest dużo śniegu i nie mamy niemal żadnych trudności. Za to potem na płaskim odcinku robi się powietrznie. Szczęśliwie jest się z czego asekurować - jest kilka stałych punktów/haków i bloki skalne do założenia pętli. Poważniejszego sprzętu* nie mamy, ale cóż-mamy szczęście zdobywać doświadczenie na drodze, która akurat taki błąd wybacza.
| Trawers Signalkopf i powietrze po lewej. |
Zaraz za płaskim odcinkiem, na 'koniec wyciągu' Jarek pokonuje czwórkowy** krótki komin, będący jednym z dwóch najtrudniejszych technicznie odcinków drogi. Tak naprawdę przechodzimy trochę oszukanie, bo na górze kominka jest kawałek łańcucha, którego można się przytrzymać, ale witamy takie udogodnienia z zadowoleniem. Dalej zmieniamy się i na szczyt turniczki przed nami prowadzę ja.
| Powietrze po prawej. |
*Obecnie na drogę o takich trudnościach wziąłbym 'na zapas' kilka kości/tricamów. Tutaj faktycznie nie były konieczne, chociaż gdybym ze sobą miał coś więcej niż pętle to nie jestem pewien, czy gdzieniegdzie bym tego nie wykorzystał.
**Tu (i w innych miejscach relacji) chodzi oczywiście o trudność: w tym wypadku IV UIAA.
Około 9:30 (ok. 3740?)
Siedzę okrakiem na kawałku skały i asekuruję z góry Jarka. Z obu stron grani zieją przepaście, a że jestem na szczycie małej turniczki w grani, to nawet z trzech. Wyciąg poniżej (trójkowy bodajże) pokonałem sprawnie, choć momenty były - jak na przykład przejście bez raków może i małego kawałeczka, ale jednak mocno zmrożonego płatu śniegu na płaskiej grani. Dobrze, że będąc asekurowanym*. Teraz przed nami odcinek nieco mniej ostrej grani, przechodzącej między innymi przez około 40-stopniowe pole śnieżne. Idziemy bez asekuracji bo łatwo, a i tak trudno o coś by było założyć. Wciąż jednak jest powietrznie. Przepaść krzyczy z każdej strony, nie można się choćby zachwiać-ile tak jeszcze? Odczuwamy zmęczenie psychiki.
| Wspomniany szczyt turniczki i widok za nami (Signalkopf w chmurze) |
| Droga przed nami |
*Inaczej w sumie bym nie poszedł.
Około 11:15 (3850m? Tak na oko)
Znów asekuruję Jarka z góry, za nami właśnie ostatni poważniejszy kawałek drogi (i drugi z dwóch najtrudniejszych technicznie), niedługi, choć dość czujny (także znów bez raków) wyciąg czwórkowy. Bardzo mi miło, że jest sporo haków. Wcześniej Jarka czekał zdecydowanie prostszy wyciąg dwójkowy, ale dużo dłuższy i praktycznie bez asekuracji*. Teraz chciałoby się odetchnąć, szczyt jest na wyciągnięcie ręki, choć psychicznie jesteśmy dobici. Jeszcze nigdy nie byliśmy tak długo w ekspozycji. Pogoda jest ciągle piękna, a przepaście ciągle zieją.
| Przezyjmy to jeszcze raz: droga za nami... |
| ...i droga przed nami. |
*Poza dzielnym mną na stanowisku.
11:40? Chyba. (3905m)
Wreszcie jesteśmy*. Cieszymy się, ale na taką pełną radość nie mamy jakoś siły. Niby wszystko poszło dobrze i względnie sprawnie, pewnie niezbyt szybko, ale trudno nam było obecnie szybciej, i ze względu na nas, i Włochów przed nami. Mentalnie byliśmy jednak mocno zmaltretowani. Ostatni odcinek, według topo trójkowy, niemal przebiegliśmy nie odczuwając trudności (może były pod śniegiem?). Albo ich już nie widząc - psychika zaczynała chyba wypierać to, gdzie się znajdujemy, a przede wszystkim, co znajduje się pod nami.
| Mamy w archiwach jedno zdjęcie gdzie wygladamy na nieco zmęczonych psychicznie, ale zdecydowałem się na standardowe uśmiechnięte szczytowe. |
Dawno nie zadawałem sobie tego pytania, ale jednak na szczycie zapytałem się sam siebie, co ja właściwie wspinam?
| Alpy, Alpy wszędzie. Widok z grubsza na zachód, ale niestety nie podejmuję się opisu, co widać. |
Powoli zaczęły do nas wracać spokojniejsze myśli i radość. Wreszcie jest kawałek równiej przestrzeni! Znów można też było podziwiać krajobraz bez strachu. A było co podziwiać - widoki były wyśmienite na wszystkie strony, choć co wyższe góry były poprzysłaniane obłokami na naszej wysokości. W końcu ucieszyliśmy się chwilą, nie myśląc o tym, co za nami. Ani o tym, co przed.
| Widok z grubsza na południowy zachód i miłe zejścia początki. |
*Zwyczajowa notka statystyczna: w chwili zdobycia był to mój trzeci najwyższy szczyt, obecnie (styczeń 2020) ósmy. Ponadto jako najwyższy szczyt Tyrolu wchodzi w skład (jako najwyższy szczyt) Samozwańczej Korony Tyrolu. Jako że pozostałe dwa szczyty tej samozwańczej korony (Wildspitze i Grossglockner) zdobyłem już wcześniej, niniejszym udało mi się ją skompletować. Hurra!
Około 12:30 (3905m)
Zaczynamy zejście. Drogą 'normalną', choć byliśmy ostrzeżeni, że normalna do końca nie jest. Nominalnie jest najłatwiejsza, ale dalej o wycenie PD+/AD-, III+ UIAA, także tylko 'nieco' łatwiejsza niż Hintergrat. Na papierze wygląda to dość w porządku, trudniejsze technicznie kawałki drogi można zjechać na linie i wydaje się, że nie powinno być problemów, ale jakoś wszystkie znane nam relacje podkreślały, by 'nie lekceważyć zejścia'. Bardzo się staramy, choć początkowe zejście lodowcem jest po prostu bardzo przyjemne. Widoki są imponujące, zarówno te dalsze na wszelkie możliwe Alpy, jak i te bliższe, na wiszące na ramieniu góry seraki. Koło biwaku Lombardi (3316m) według topo się zjeżdża, ale przy naszych warunkach śniegowych byliśmy w stanie po prostu zejść obok po może i stromym, ale wtenczas dość bezpiecznym polu śnieżnym. Do końca lodowca dochodzimy zmęczeni, ale w dobrych humorach.
| Grań Tabaretta (nasza zejściowa), widoczny schron Lombardi (3316m). |
Około 14:00 (3140m)
Kończą się lodowiec, żarty i (niestety) woda, zaczyna skalna grań. Po krótkim jej odcinku jest zjazd, na którym korzystamy z liny dogonionych przed chwilą Włochów. Dalej trudności nie są duże, I, góra II, częściowo ubezpieczone łańcuchami, ale nie jest łatwo. Grań wije się jak wąż, śnieżka nie jest oczywista, a (ponowna) ekspozycja obciąża mocno już zmęczoną psychikę. Idziemy jednak razem z nowo poznanymi towarzyszami, prowadzimy luźną konwersację...
...aż do miejsca, gdy grań urywa się i nie wiadomo, co dalej. Widzimy przed nami dalszą część drogi, kilkanaście metrów niżej. Wpadamy w małą panikę. Szukamy przez chwilę drogi, ale bezskutecznie. Zjeżdżać? Na wprost byłoby trudno, zresztą do tej pory we wszystkich takich miejscach były dobre stanowiska. Miotamy się nerwowo po okolicy przez dobrych kilka chwil. Mamy poczucie, że coś jest nie tak, ale nie widzimy innego wyjścia - znajdujemy kilka starych haków i próbujemy zjeżdżać do dość kruchego żlebu poniżej, ale dającego nadzieję na trawers do ścieżki za uskokiem. Pierwszy zjeżdża Jarek. Do tej pory robi mi się trochę słabo, jak myślę o haku, z którego zjeżdżał. Hak wytrzymał, żaden kamień na Jarka nie poleciał (choć góra komina, przez który zjeżdżał, zaiste krucha była), ale weźcie tak nie róbcie (co adresuję głównie do siebie). Poszukajcie jakichś lepszych alternatyw, a najlepiej jakiegoś zejścia, skoro zejście gdzieś powinno być. Bo faktycznie było - gdy Jarek nogami dotykał już dna żlebu, Włosi (być może również nie mogąc znieść powyższego widoku) odnaleźli przejście dość wrednie ukryte po prawej stronie grani. I cóż - skończyło się dobrze, nikt nie zginął, Jarek w miarę sprawnie przetrawersował do ścieżki, a ja razem z Włochami zszedłem jak twórca drogi przykazał. Niemniej zejście było dalej eksponowane, kruche, a ja byłem po całym zajściu zupełnie roztrzęsiony. Odwodnienie też nie pomagało nam ani trochę. Mieliśmy nerwy napięte jak postronki, a dalsza droga -choć łatwiejsza- dalej nie zawsze była oczywista i wymuszała czujność. Szczęśliwie, nie było już daleko.
16:10 (3029m)
Schronisko Payerhütte. Siedliśmy umordowani na tyłkach i wlaliśmy w siebie litr wody z sokiem na głowę. Już po wszystkim.
| Payerhütte (3019m) |
16:40 (3029m)
Nieco najedzeni i solidnie napojeni żegnamy się z Włochami i rozpoczynamy dalsze zejście. Najkrótsza droga do kolejnego schroniska, Tabaretta Hütte, wiedzie niemal wprost w dół całkiem poważną ferratą* i z góry wiedzieliśmy, że pewnie nie będziemy chętni na takie rozrywki. Na obejściu, jako że to już po prostu szlak turystyczny (tylko na pewnym odcinku stromy), utrzymujemy bardzo dobre tempo. Znowu możemy w spokoju popodziwiać widoki, zwłaszcza na Alpy Ötztalskie. Zmysły powoli wracają do normy.
| Payerhütte od innej strony i z lepszym tłem. |
| Mówiłem,że nie będzie już zdjęć Ötztalu, ale ten widok na Weisskugla wywarł na mnie takie wrażenie, że się złamałem. |
| Tabaretta Hütte (2556m) |
17:25 (2556m)
Tabaretta Hütte mijamy rozpędzeni, nie ma co się zatrzymywać, skoro dolina jest już tak blisko... W międzyczasie szlak skręcił niemal o 180 stopni i teraz podziwiamy północną ścianę Ortlera - imponujacy, choć groźny widok. Jest to bodaj największa ściana lodowa w Alpach Wschodnich, ma około 1300m wysokości i wiedzie nią dość znana droga wspinaczkowa. Zanim jednak zdążyliśmy zastanowić się, czy nas kusi, czy nie, dostajemy mocną przestrogę - po 20 minutach mijamy kamień z symbolicznymi nagrobkami ofiar tylko tej jednej ściany*.
*Dla bardziej zainteresowanych: trudność D+, lód do 70-80 stopni. Główne niebezpieczeństwo wynika z istnienia na drodze dwóch nieomijalnych przesmyków, przez które przelatuje wszystko, co tylko zleci z góry (a ma co zlatywać). Zresztą w innych miejscach też do końca bezpiecznie nie jest.
18:45 (1861m)
Dolina. I samochód! A my, po 15 godzinach akcji górskiej, dalej żyjemy!
EPILOG
Wieczór, noc i poranek spędziliśmy bardzo przyjemnie. Wieczór na tradycyjnej powyjazdowej pizzy, noc w schludnych tyrolskich pokojach gościnnych i ranek na śniadaniu przy tychże pokojach, przy którym to śniadaniu władano czterema językami (my - polskim, druga grupa gości z Ameryki i my z Amerykanami - po angielsku, my z gospodarzami - po niemiecku i Amerykanie z gospodarzami - po włosku*). Dalej byliśmy nieco roztrzęsieni i jeszcze zagubieni w dolinie, ale z dumą pokazywaliśmy gospodarzom i współgościom, że byliśmy O TAM!
| Przyznaję się: zdjęcie wykonałem dnia poprzedniego. |
W środku ciągle trawiliśmy to przejście. Pierwsze tak poważne. A biorąc pod uwagę dysproporcję między powagą drogi i naszym doświadczeniem, jak dotąd jedyne takie.
Następnie cóż-trzeba było wracać. Zapakowaliśmy się i pojechaliśmy. I dopiero wtedy, po ujechaniu paru ładnych kilometrów, gdy spojrzałem do tyłu na wreszcie widoczny w całej okazałości masyw, przypomniałem sobie, po co tam wszedłem. I że było warto.
*Wbrew stereotypom trafiliśmy na dość oczytany egzemplarz Amerykanina, który coś tam w kilku językach znał i świata się nazwiedzał. Uraczył nas między innymi dość barwną opowieścią, jak za młodu w latach 80-tych mało nie trafił (na własne życzenie) do PRL-owskiego więzienia. Okazało się to jednak tylko groźbą milicji, by wyłudzić łapówkę, a gdy przekonali się, że ów Amerykanin faktycznie nic nie ma i nawet zgadza się, by go zamknąć, puścili go wolno.

Komentarze
Prześlij komentarz