Jak uniknęliśmy samobójstwa (i zdobyliśmy Mount Rainier) (21-23.07.2015)
Po aklimatyzacji na Granite Peak*, odwiedzinach w Bozeman i wypoczęciu tam (składającego się z życiodajnego wyspania się, pouczającej wizyty w muzeum i pokrzepiającego zeżarcia kawału barbecue**), ruszyliśmy na główny cel naszej małej amerykańskiej przygody - Mount Rainier, najwyższy szczyt Stanu Waszyngton i Gór Kaskadowych***. Góra jest dość duża (4392m), jest na niej największe skupisko lodowców w Stanach poza Alaską - i ma swoją sławę.
Jechaliśmy i jechaliśmy****, aż dojechaliśmy. Mimo, że góra jest duża i przy dobrej pogodzie widać ją z daleka, to tym razem trochę przez chmury, trochę przez ukształtowanie terenu, widzieliśmy ją tylko przez chwilę. Była trochę jak Mont Blanc - duża, biała bambuła, ale bambuła rzeczywiście robiąca wrażenie.
![]() |
| Jak ktoś nie jest znawcą, to tą mapką raczej nie popsuję niespodzianki, którą drogę wybraliśmy. Mapa z peakbagger.com |
Żeby temu wrażeniu uczynić zadość, zawczasu Jarek odnalazł drogę robiącą adekwatne wrażenie: od północy przez Liberty Ridge. Droga uchodzi za jedną z ładniejszych (choć zdecydowanie nie najłatwiejszych) dróg nie tylko na Rainiera, ale jedną z piękniejszych tego rodzaju w całych Stanach. Na mnie również zrobiła wrażenie. Jedynie dzięki zeszłorocznym doświadczeniom na Hintergracie zamiast wpaść w panikę zareagowałem ostrożnym zainteresowaniem i nieśmiałym zadawaniem sobie pytania, jak to ugryźć.
![]() |
| To nie moje zdjęcie, tylko jakieś pierwsze lepsze z googla, ale jest tu, by pokazać północną stronę góry. |
Jako że droga ładna, na pytanie "co z tym zrobić?" należało sobie odpowiedzieć i trochę się przygotować. I nawet się trochę przygotowaliśmy, choć im bliżej było wyjazdu, tym bardziej widać było, że droga może w ogóle nie być do przejścia, bo wybieraliśmy się tam późno w sezonie, a tegoroczna zima nie była tam specjalnie zimna ani długa. Na dzień przed przyjazdem miałem przygotowane dwa plany awaryjne - Ptarmigan Ridge (droga tuż obok, klasa podobna, ale zwykle trzyma się ciut dłużej) i Kautz Glacier (awaryjny pewniak - zarówno co do warunków, jak i trudności, które choć niższe, przynajmniej dawały nam większą gwarancję przeżycia).
| A to (już moje!) zdjęcie przedstawia jakieś pierwsze lepsze zdjęcie z googla z orientacyjnym przebiegiem drogi przez Kautz Glacier. |
*Zobacz poprzednią relację
**W sumie nie wiem, jaka jest różnica między amerykańskim barbecue a taką krakowską maczanką, ale to dość podobne.
***W
tej kolejności, bo Góry Kaskadowe są dość rozległe i ich północne
krańce sięgają do Kolumbii Brytyjskiej w Kanadzie, a południowe - Kalifornii. Generalnie to długaśne pasmo mniej lub bardziej (zwykle
bardziej) wygasłych wulkanów. Niektórych, jak widać, dość pokaźnych. Tak właściwie na Rainiera też używam określenia 'góra', choć tak właściwie jest to jak najbardziej czynny wulkan. Na szczęście niezbyt aktywny - ostatnia erupcja miała miejsce ponad sto lat temu.
****Z Bozeman jedzie się pod Rainiera jedynie jakieś 10 godzin z hakiem.
Dzień 1
Paradise Visitor Center (1645m) - lodowiec Nisqually (ok. 1770-1890m) - lodowiec Wilson (ok. 2150-2750m) - Turtle Snowfield (ok. 2800 - 3300m)
Zgodnie z przewidywaniami, plany awaryjne się przydały. Podczas rutynowej i
obowiązkowej* wizyty u strażników Parku Narodowego przy kempingu w White River
(północno-zachodnia strona góry) zostało nam objaśnione, że nie idąc na
Liberty ani Ptarmigan Ridge unikamy samobójstwa**, co ułatwiło nam wybór drogi metodą eliminacji. A przy
okazji pozwoliło uniknąć samobójstwa po raz pierwszy - sukces, i to nawet bez ruszenia się gdziekolwiek!
Nastąpiła jedynie szybka narada, czy ruszać od razu, czy dopiero jutro, bo nowym miejscem startu było (główne) centrum turystyczne Paradise na południowych stokach góry, do którego trzeba było dojechać, załatwić formalności (tym razem bez sugestii strażników o samobójstwie) i tak dalej. Zwyciężyło podejście 'a co tam, chodźmy!' i bladym świtem koło południa byliśmy już w pełnym rynsztunku na szlaku.
| Paradise Visitor Center |
Trudności techniczne drogi mieliśmy napotkać planowo dopiero następnego dnia, ale trudności innej natury zaczęły się od razu. Na ciężkich plecakach i poczuciu inności wśród okolicznych turystów zaczynając, przez przegrzewanie się w ciepłych, bardziej zimowo-jesiennych spodniach gdy pogoda była typowo lipcowa, a na chodzeniu w niewygodnych butach kończąc. Tak właściwie przeprowadzaliśmy (chyba jednak nieudany) eksperyment dotyczący butów - przygotowując się na Liberty Ridge i czytając w różnych relacjach, że 'różnie bywa, a uciekać nie ma gdzie', chcieliśmy się sprzętowo przygotować na nieco zimniejsze niż zwykle warunki, gdyby pogoda się załamała i trzeba było w takich warunkach zrobić biwak powyżej 4000m. Także Jarek miał na nogach skorupy kupione dawno temu i kurzące się (do tej pory) w szafie, a ja nieco jednak nowsze w miarę dobrej klasy buty na zimę znalezione okazyjnie w internecie, które jednak miałem na nogach wcześniej w górach tylko raz celem rozchodzenia i uczucia miałem w jego trakcie mieszane. W każdym razie nawet gdyby nie było problemów z dopasowaniem butów (Jarek chyba koniec końców takich nie miał, mnie moje poobcierały okrutnie), to smażyliśmy się w nich jak w naszych ciepłych spodniach, tylko bardziej.
Na szczęście nie trwało to zbyt długo. Po półgodzinnym, raczej łagodnym podejściu jak gdyby nigdy nic przeszliśmy przez barierki wydzielające część 'turystyczną' ścieżek i po kolejnych 30 minutach byliśmy już na lodowcu Nisqually, czy raczej jego wynędzniałym w dolnym biegu jęzorze, w większości przykrytym gruzem. Tutaj zapomnieliśmy o starych bolączkach, by móc użalać się na nowe, jak krucha skała*** (która na szczęście szybko zniknęła pod śniegiem), wielka chmura i podejście. I tak, licząc z przerwami, przez kolejne cztery godziny.
WTEM
ŁUBUDU
To Mt. Rainier wychylił się zza chmur i ucieszył by się nawet gbur.
| Tuż poniżej Turtle Snowfield. |
| Pasmo Tatoosh (ok. 1800m), a za nim Mount Adams (3743), wizualne będący mniejszym bliźniakiem Rainiera. Jeszcze się będzie pojawiał. |
| Droga Fuhrer Finger. Obecnie już po sezonie, ale przynajmniej wiemy, skąd nazwa. |
Westchnęliśmy (raczej w stylu "OOOO" niż "ECH"), po czym w dużo lepszych nastrojach kontynuowaliśmy kontemplację jedynej pozostałej bolączki (podejścia) przez jeszcze niecałe dwie godziny, by osiągnąć wysokość około 3300m i uznać, że chwila i miejsce**** dojrzały do rozbicia namiotu. Z rzeczy wartych odnotowania przy tej okazji mało nie odmroziłem sobie rąk w lodowatym strumyku przy myciu garów, ale to chyba tyle.
| Na miejscu okazało się, że spotkać też można dżentelmenów w strojach wieczorowych. |
*Ze względu na dopełnienie formalności związanych z zezwoleniem wejścia - trzeba było okazać przepustki, zarejestrować się i pobrać worki toaletowe, bo na górze nie wolno zostawiać żadnych stałych odpadów.
**Ze względu na wytapiane i lecące z góry w dużej liczbie kamienie.
***Wulkan i pracujący lodowiec, więcej nie trzeba pisać.
****Biwakowaliśmy tuż powyżej Turtle Snowfield. Chociaż było to trochę poniżej standardowego miejsca biwakowego na drodze (Camp Hazard, ok. 3535m), to było też kilka widocznych dogodnych miejsc do rozbicia namiotu.
Dzień 2
Koniec Turtle Snowfield (ok. 3300m) - Camp Hazard (3535m) - Lodowiec Kautz (ok. 3530-3900m) - Lodowiec Nisqually (ok. 3900-4328m) - Mount Rainier (4392m) - Lodowiec (chyba) Ingraham (4328 - ok. 3250m) - Lodowiec Cowlitz (ok. 3140-3080m) - Camp Muir (ok. 3080m)
Pobudka, jak większość pobudek koło 2 w nocy, nie była najprzyjemniejsza. Jakoś jednak wepchnęliśmy w siebie śniadanie i wypchnęliśmy się z namiotu, kopnęliśmy się w tyłki i do 4:30 udało nam się podejść do górnej granicy Camp Hazard i zjechać na pozostawionej tam linie na lodowiec, a nawet (to już tylko ja) zapomnieć kijów podczas zjazdu i brawurowo wspiąć się kilka metrów w zmrożonym śniegu i zjechać po raz drugi, by kije odzyskać.
| W sumie mogłem dać tu też zdjęcie czegoś innego niż Mount Adams, ale po prostu były na nią najlepsze widoki. |
Pokrzepieni taką rozgrzewką w końcu znaleźliśmy się na lodowcu Kautz. Na szczyt wystarczyło iść w górę, zatem tam właśnie poszliśmy. Najciekawsza i najbardziej stroma część podejścia była tuż przed nami. Jak się potem okazało - bardzo dobrze.
| GTTD |
Główne Trudności Techniczne Drogi, o których mowa (w skrócie GTTD) składały się z pierwszego pola lodowego (ok. 35-45 stopni, pokonane przez nas na lotnej asekuracji, choć nie była konieczna), małego interludium dla odpoczynku łydek i drugiego pola lodowego (ok. 45-60 stopni, pokonanego przez nas na dwa czy trzy wyciągi* (na linie 50m) bardziej regularnego wspinania, które można by przeprowadzić na lotnej, ale i tak nie mieliśmy tylu śrub lodowych). Wspinało się przyjemnie, pogoda dopisywała, przyjemny chłodek, ot - sielanka na 3500m. Ale gdy skończyliśmy, spotkała nas nieprzyjemna niespodzianka. Wydawało nam się, że poradziliśmy sobie z trudnościami w dobrym, swobodnym tempie, a tu nagle już 8:45! I do tego jeszcze zadyszka wysokościowa i żar z nieba (przynajmniej widoki dalej ładne). Odsapnęliśmy jeszcze trochę, ale nie było innego honorowego wyjścia - trzeba było iść dalej do góry.
| Szczelina ilustracyjna. |
Teoretycznie trudności były za nami, ale tylko teoretycznie. Góra postanowiła nas zamęczyć w sposób cierpliwy i wyrachowany. Noga za nogą pokonywaliśmy kolejne metry, ale szło nam niemrawo. Żar lał się z nieba, lina co chwila plątała się o wystające kawałki zmrożonego śniegu, myśli w ślad za nogami stawały się coraz bardziej ołowiane. Jarek zaczął uciekać w filozoficzny nastrój**, ale nie pomogło mu to na długo. Zniechęceni przeszliśmy wtedy po morenie na lodowiec obok, oficjalnie dlatego, że mieliśmy wątpliwości, czy szczeliny wyżej nie zagrodzą nam drogi, nieoficjalnie z nudów/rezygnacji. A tak naprawdę podejrzewam podstęp góry, która łapała nas w swoje sidła. Przechodząc bowiem na lodowiec obok, bezsprzecznie nadkładaliśmy i bez tego męczącej drogi.
Nogi zapadały się coraz bardziej w rozmiękły śnieg, na sam widok naszego człapania można było cierpieć, a szczyt zbliżał się w ślimaczym tempie. Nie wiem, czy to przez niedostateczną aklimatyzację, niedostateczny odpoczynek czy po prostu obcierające buty, ale to był moment, w którym choć uniknęliśmy samobójstwa przez walenie głową w górę (znowu sukces!), to zrobiliśmy to już najwyższym wysiłkiem.
Dalej było trochę jak w filmie. Wzruszająca muzyka wyciskająca łzy z oczu***, okrzyki "Oooo, Obiecna Kopuła Szczytowa, chwała niech będzie Panu Zastępów, który wreszcie przestał być takim sadystą". To nic, że weszliśmy w nią koło 15, niniejszym pokonując jakieś 600m podejścia w 5,5 godziny, gdy ta sama różnica wysokości na Blancu zajmowała nam dwie. Było już tak blisko. Co prawda dokaraskanie się na sam szczyt wymagało przejścia przez krater (proszę zwrócić uwagę na te piękne penitenty, tak rzadko występujące poza Andami!) i zajęło nam kolejną godzinę, ale przynajmniej widać było, gdzie idziemy i że męki się niebawem skończą. I nie przeszkadza mi nawet, że ostatecznie chyba nie stanęliśmy nawet na szczycie, tylko kilka metrów obok, koło słupka geodezyjnego położonego od szczytu kilkanaście metrów w poziomie i 5m w pionie. Jest wpis w księdze, to jest, po co drążyć temat****?
Zejście było filmowe już nieco mniej - ot, porządnie wymęczeni spadaliśmy po dobrze wydeptanej drodze normalnej (Disappointment Cleaver) do obozu Camp Muir 1300m niżej. Zajęło nam to 4,5 godziny, dużo nudy, trochę ładnych widoków, mnóstwo kluczenia między szczelinami i zaglądanie w czeluście piekła*****. Tu, koło 20:30, po ok. 17 godzinach akcji górskiej, padanie na pysk skończyło się szczęśliwie. A my dalej nie popełniliśmy samobójstwa!
| Czeluść piekieł. Nie śmiałem robić zdjęcia wgłąb. |
| Ingraham Glacier |
* Dokładnie nie pamiętam.
**Miało to jednak pewne owoce: po wizycie w ustronnej szczelinie orzekł mianowicie, że choć byle g...o może mieć szczelinę brzeżną, to nie każda szczelina brzeżna ma g...o. Myśl warta zapamiętania, ale mająca również tę ciekawą konsekwencję, że niektóre jednak mają, co może prowadzić do potencjalnie nieskończonego ciągu g...n w szczelinach brzeżnych i vice versa. Jestem niemal pewien, że istnieje dział matematyki, gdzie tak egzotyczny obiekt stanowi jakiś kluczowy kontrprzykład, ale trudno mi jednak powiedzieć, który by to był.
***Może był to jednak dym, cały czas wydobywający się z wulkanu, ale tylko może.
****Urra! Był to dla nas w chwili zdobycia drugi najwyższy szczyt, obecnie dla mnie (maj 2021) czwarty.
*****Droga jest regularnie utrzymywana przez strażników parkowych, między innymi stawiają oni drabiny nad co większymi szczelinami. Niektóre sięgały do wspomnianego piekła i nie zrobiłem niestety zdjęć, ale sami rozumiecie, że czułem, że to nietakt.
Dzień 3
Camp Muir (ok. 3080m) - Muir Snowfield (ok. 3080-2500m) - Paradise Visitor Centre (1645m)
Dzień ulgi. Wyspaliśmy się i po prostu zeszliśmy na dół, nieśpiesznie (choć 1400m zeszliśmy jakimś sposobem w 2h, a przynajmniej tak twierdzą moje notatki), a góra po raz pierwszy nie próbowała nas zabić.
| Miły i radosny poranek. |
Albo prawie - jak przechodziliśmy przez Muir Snowfield, trochę nad nami oberwał się serak, z tych wielkości małego domu. Było to daleko, więc niewiele nam groziło, ale widać było, że góra będzie tęsknić.
Na szczęście dla niej dalej wielu chce na nią wejść. Na zejściu mijamy kolejne grupy wspinaczy to idących do obozu, to szkolących się z użycia sprzętu. Kwiatki pachną, mrówki biegają, świstaki pozują do zdjęć, nawet są jakieś widoki. Czego chcieć więcej?
POSTSCRIPTUM
Czyli co jeszcze zobaczyliśmy w stanie Waszyngton, o czym mogę wspomnieć.
1. Park narodowy Olympic
Odwiedzić! Koniecznie! Jest pięknie!
| Mchu na drzewach bywało nawet i więcej, niż widać powyżej. Nomen omen pobierał wilgoć bezpośrednio z powietrza. |
Głównym powodem, by park odwiedzić (i powodem, dla którego właściwie istnieje) jest las deszczowy strefy umiarkowanej, czyli bujna roślinność. Nie jest to jednak 'po prostu' bujna roślinność, ale roślinność tak bujna, że nie wiem jak to (cenzuralnie) określić. Trzeba to raczej przeżyć. Poza wspomnianym deszczem* można się spodziewać istnej dżungli, ale nie egzotycznej, tylko takiej swojskiej. W jej skład wchodzą między innymi największe drzewa świata poza sekwojami w Kaliforni (tutaj są to jodły (!) i świerki (!)), więcej niż okazałe porosty pobierające wilgoć jedynie z powietrza i różne drzewno-roślinne osobliwości przywodzące na myśl jakiś film fantasy.
Park jest dość rozległy i ma do zaoferowania wiele ciekawych tras spacerowych i trekkingowych różnej długości. Nawet najkrótsze trasy spacerowe robią wrażenie i warto się na nie wybrać, choć gdyby mieć kilka dni i zadbać wcześniej o pozwolenie, można próbować wspiąć się na najwyższy szczyt parku, Mount Olympus, na którym mimo względnie małej wysokości (2432m) i tak znajdują się okazałe lodowce. Skądinąd ze względu na złą pogodę szczyt ma bardzo niski stosunek wejść do prób wejścia. My chcieliśmy ten szczyt chociaż zobaczyć i specjalnie dlatego wybraliśmy się na nieco dłuższą wycieczkę na Bogachiel Peak** (1668m), ale cóż - nie udało się wiele zobaczyć, bo padało.
| Góry, nie licząc pogody, są bardzo piękne. |
Poza tym zobaczyć można klimatyczne gospody (lodge) i wybrzeże Pacyfiku - dzikie, malownicze i zdecydowanie warte spaceru.
| W sumie było tam tak ładnie, że nie mogłem się zdecydować na jedno zdjęcie. |
*Roczna suma opadów w Parku to ok. 3,5m, czyli niemal 2 razy więcej niż najbardziej deszczowe miejsce w Polsce (Kasprowy Wierch - średnio 1,9m) i prawie 6 razy więcej, niż średnia roczna suma opadów w Polsce (600mm).
**Na wycieczce nie widzieliśmy żadnego niedźwiedzia, chociaż jeden z turystów, którzy szli przed nami go widział, i rozpowiadał o tym każdej napotkanej osobie, w tym nam. Uważajcie!
2. Aberdeen
| Niestety to jedyne sensowne zdjęcie, jakie stamtąd mam, trochę żałuję. |
Aberdeen w Szkocji to może i trzecie największe tamtejsze miasto, ale na pewno jedno z najbardziej ponurych. Aberdeen w stanie Waszyngton ustępuje swojemu szkockiemu imiennikowi wielkością, ale niekoniecznie ponurością. Słowem, dziura, znana jedynie z tego, że pochodził z niej Kurt Cobain, i wobec tego jasne się staje, skąd u niego depresyjne nastroje. Niemniej, jeśli ktoś chce zobaczyć typową amerykańską dziurę, gdzie połowa lokali w centrum jest zabitych deskami - to jest właściwe miejsce! Z drugiej strony jednak były tam najlepsze burgery, jakie jadłem w Stanach (choć nazwy baru oczywiście nie pamiętam).
3. Seattle
Zasadniczo nie należę do entuzjastów amerykańskich miast, większość z nich uważam za projektowane na jedno kopyto, podobne do siebie i raczej bez charakteru. Dotyczy to głównie mniejszych lub średnich miejscowości, choć i niejednego z tych większych. Szczęśliwie jest trochę wyjątków, zwłaszcza wśród miast najbardziej znanych, i Seattle jeszcze się do nich załapuje. Miasto (jak na Stany) sprawia wrażenie bardzo przyjaznego, z całkiem sporą (ponownie, jak na Stany) ilością przestrzeni oddanej pieszym w postaci placów i deptaków. Poza tym jest dość hipstersko*, ale da się też dostrzec tu i ówdzie elementy indiańskie w postaci dość widowiskowych totemów. Skądinąd nazwa miasta pochodzi od imienia wodza plemion Squamiszów i Duwamiszów (czy jakoś tak). My wpadliśmy tylko na chwilę zaliczając kilka obowiązkowych punktów programu (Pike Place Market, dowolny Starbucks, totemy Indian północnych), co najmniej jednego nie zaliczając (Space Needle), zamiast tego odwiedzając przynajmniej jeden (dużo tańszy) punkt nieobowiązkowy (muzeum gorączki złota w Klondike - Seattle bardzo się na niej wzbogaciło jako punkt, z którego poszukiwacze złota wypływali na Alaskę, by dostać się do Jukonu).
*Jest to m.i. miasto, z którego pochodzi Starbucks. Powiada się, że w centrum Seattle zawsze można znaleźć kawiarnię tej sieci co najwyżej dwie przecznice od nas.
| W sumie czemu by nie pokazać Mount Adams raz jeszcze, jak taka ładna? |





Komentarze
Prześlij komentarz