Krótki przegląd Alp (28.06-5.07.2025)


Udało się nam w okrojonym (bo jedynie 18+) składzie rodzinnym pojechać ostatnio w Alpy. Nie, żeby marznąć na lodowcu ani wisieć gdzieś trzymając się kruchej skały, tylko tak, po prostu, spokojnie sobie pochodzić i nie spieszyć się szczególnie. Czy się udało? Częściowo tak.

Przede wszystkim jednak udało się nam (znowu) zobaczyć, że Alpy pięknymi górami są.

Nasz widok z okna z pierwszego noclegu. Jak się dobrze przyjrzeć, na dole zdjęcia widać końcówkę procesji z tyrolską orkiestrą.Akurat odbywało się święto, którego jednym z głównych punktów programu jest wchodzenie na okoliczne szczyty i palenie tam ognisk. 

Na wyjazd zaplanowałem dwa trzydniowe wyjścia - pierwsze w Dolomity, drugie w Wysokie Taury.

Pierwszy napotkany na wyjeździe świstak, oczywiście potraktowany szczególnie.


W Dolomitach Moniki nie było nigdy, ja byłem wcześniej chyba tylko zimą na nartach bardzo, bardzo dawno temu i nic z tego nie pamiętam. Spodziewaliśmy się spektakularnych widoków, dużych tłumów i popołudniowych burz.

Jeden ze wspomnianych spektakularnych widoków. Generalnie Takich zdjęć zrobiłem na pęczki


Pierwszego dnia, jeszcze przed wycieczką górską, podjechaliśmy do jednego z miejsc wymienionych w zestawieniu “co każdy blog pisze, że trzeba zobaczyć w Dolomitach” - Lago di Braies. Tam zastaliśmy spektakularne widoki i duże tłumy. Potem zaczęliśmy wycieczkę, widoki pozostały, choć tłumów już nie było, burzy również (choć po prawdzie tego dnia akurat nie była zapowiadana). Zastaliśmy za to dodatkowo przed wycieczką niesamowicie punktualną komunikację miejską, a po wycieczce niesamowicie smaczny pieczony ser z mamałygą.

Lago di Braies. Na pewno urok jeziorka polega częściowo na tym, że mimo ogromnych tłumów da się zrobić takie zdjęcie, że ich nie widać.


Drugiego dnia widoki nie ustępowały, ustąpiło za to wyobrażenie o sielskiej, leniwej górskiej przechadzce. W przewodniku przeczytałem, że trasa szacowana jest na 5,5 godziny. Nie przeczytałem jednak (bo przeczytać tam nie mogłem) że autor przewodnika szacuje czasy bardzo ambitnie, jak również (co jednak przeczytać mogłem) że trasa nie jest polecana na początek lata, bo na jednym odcinku ferraty mogą być pod śniegiem. Aż tak źle nie było*, ale musieliśmy w kilku miejscach przejść przez czujne pola śnieżne, potem przedzierać się przez mało wygodne tunele między skałą a zalegającym śniegiem, wreszcie wysłuchać od kilku spanikowanych turystów, że ‘musimy się wycofać, bo słyszeli od kogoś tam, że tam nie da się przejść’ (ale się dało i to całkiem łatwo, zwłaszcza w porównaniu do poprzednich naszych przygód). W międzyczasie pomyliliśmy w jednym miejscu drogę (po części dlatego, że patrząc na mapę nie mogłem uwierzyć, że tak krótki odcinek zajął nam 2h) i straciliśmy 1,5h. Na koniec zaś, dzięki owemu zagubieniu i stracie czasu z nim związanym, zdążyła nas złapać burza z gradem, którą nie przejęliśmy się już tak bardzo, bo mieliśmy już trochę dość. Do schroniska w deszczu szliśmy jednak przez świeże, mało stabilne piargowisko będące efektem obrywu, przez który szlak zamknięto - dowiedzieliśmy się tego jednak już po przejściu całości, bo od naszej strony nie było żadnej informacji na ten temat.

Monisia idąca w góry. Jeszcze nie wie, że tego dnia będą przygody.
 
Ferrata do zdjęcia


Ferrata nie do zdjęcia, a tak jej całkiem długi kawałek wyglądał. Na zdjęciu może nie wygląda tak źle, ale chodziło się powoli, niewygodnie i paskudnie.

Finalny bilans dnia to 11h akcji górskiej, spektakularne widoki i popołudniowa burza, ale z drugiej strony - zaskakująco mało ludzi i najlepsze ciastko w schronisku na całym wyjeździe.

Dzień trzeci to ładne łąki, sporo ferrat i drugi punkt z listy “co każdy blog pisze, że trzeba zobaczyć w Dolomitach”, czyli Trzy Cimy. I tym razem było już wszystko - i spektakularne widoki (chociaż naszym zdaniem mimo że Cimy ładne niewątpliwie są, to nie górują jakoś szczególnie pięknem nad wieloma innymi turniami w okolicy), i popołudniowe burze (tym razem w większości szczęśliwie przeczekane albo w tunelach z I wojny światowej, albo w schronisku), i duże tłumy (zwłaszcza chińskie lub koreańskie, blokujące wejście do schroniska w czasie deszczu, gdzie było dużo luźniej, choć wcale nie luźno).

 
Musieliśmy oczywiście mieć jakieś zdjęcie z Cimami, chociaż nie są naszym zdaniem dużo bardziej fotogeniczne od jakiegokolwiek szczytu w okolicy.


Tunel z I wojny światowej. I radość, że chroni nas przed deszczem.

Po jednodniowym interludium miejskim przenieśliśmy się w Wysokie Taury.

W dzień ‘restowy’ poszliśmy też na sportową ferratę Mollschlucht w Heiligenblut. Niby krótka (czas przejścia 1-2h), ale konkretna (trudność D, jak twierdzą internety dość mocne). Było tam między innymi 5 wiszących mostów, które może nie były tak trudne do przejścia, ale bardzo straszne, więc Monika skorzystała z możliwego skrócenia trasy w środku i najtrudniejszą część ferraty pokonywałem sam. Cóż, wydawało mi się żem chojrak bo się wspinam, ale muszę przyznać, że potrafiło mnie to zmęczyć.
Heiligenblut

W Wysokich Taurach Moniki również nigdy nie było, ja zaś byłem 13 lat temu i co nieco pamiętam. Tam się już tak wiele nie działo, więc mogę napisać skrótowo:

-Oczywiście, że jest pięknie! Choć inaczej. Mniej spektakularnie, ale bardziej ‘tatrzańsko’.

- Są świstaki, dużo. Nawet bardzo dużo!

- Ludzi niby niedużo, bo i mają się gdzie rozproszyć, ale schroniska pełne.

- Jest cieplej. Duże lodowce wyglądają smętnie, małe wymierają. 13 lat na zdjęciach jest dużo więcej śniegu wszędzie.

- Kaiserschmarrn!!!! :O>-<


Najwyższy punkt wyjazdu - Bosses Weibl, 3119m


Na sam koniec cudem uniknąłem srogiego obślinienia.


*Tak naprawdę nie ma nic gorszego niż strome piargi którymi w Dolomitach można się cieszyć przez całe lato.

Komentarze

Popularne posty