Taternictwo przez trudne T (Ostatni Dzwonek 8-/8, 7.03.2025)
Umawiając się z nieznanymi partnerami w Tatry, jakoś tak najczęściej się okazuje, że mamy dość podobny poziom wspinaczkowy. Czasem zdarzają się jednak wyjątki, w obie strony.
O ile bycie tym ‘wyraźnie mocniejszym’ nie przeszkadza mi za bardzo, o ile nie ogranicza rażąco możliwych do realizacji celów, to być ‘wyraźnie słabszym’ wolałbym zbyt często nie być, bo jednak najwięcej doświadczenia zyskuje się prowadząc. Jednak gdy od czasu do czasu odbędzie się taka wycieczka krajoznawcza po trudnej drodze, bywa to ciekawe i pouczające.Tym razem Szymon Krzyżan zabrał mnie na Ostatni Dzwonek na progu Mnichowym. Ot, ‘dobra tatrzańska zimowa ósemka na początek’, podczas gdy sam nie widziałem jeszcze nigdy na oczy siódemki, a i szóstkę widziałem o tyle, że na kursie poszedłem wariantem na tyle wg przewodnika Radziejowskiego wycenionym (choć nie wydawał mi się tak trudny i mam wątpliwości, czy na to 6 zasługiwał).
| Próg Mnichowy (nazwa nieformalna - formalnie to Wielka Mnichowa Baba, jakkolwiek to brzmi). Nasza droga idzie trochę na prawo od wyraźnej rysy na środku. |
Zgodnie z oczekiwaniami nie naprowadziłem się wiele, bo tylko pierwszy wyciąg (będący jedynie dojściem pod trudności). Potem jednak nadszedł przygód czar…
| Jeszcze zadowoleni i pełni sił |
Po pierwsze, zauważyłem czym różni się taternik amator taki jak ja od taternika z ambicjami. Poza oczywistą różnicą w poziomie sportowym dzieliła nas przepaść w poziomie i stylu złorzeczenia. Wydawało mi się, że czasem w przypływie emocji coś tam przeklinam, ale teraz zobaczyłem, jak można to robić profesjonalnie. Głęboko, z przepony i na cały głos tak, by cała dolina słyszała. Może to jednak być związane z dbałością o czystość stylu, o co partner dbał bardzo (szanuję!) i po każdym odpadnięciu dzielnie zaczynał wszystko od początku, musząc oczywiście pewne emocje rozładować.
Po drugie, mogłem się swoim amatorskim okiem przyjrzeć rzeczonej tatrzańsko-zimowej ósemce i stwierdzam, że w przeciwieństwie do trudnych dróg letnich, tu jednak jestem w stanie wykonać każdy pojedynczy ruch. Oczywiście już po kilku takich przechwytach byłem zupełnie sponiewierany, a formacja - przewieszona, idąca w górę po skosie rysa - nie pomagała idącemu na drugiego, i każde odpadnięcie wyrzucało mnie w powietrze poza rysę, a dostawanie się do niej poniewierało jeszcze bardziej. A jeszcze trzeba było asekurację wygrzebywać.
| Kluczowy wyciąg |
Po trzecie, zrzuciliśmy z mniejszą lub większą premedytacją całkiem sporo rzeczy. Poza kawałkami kosówki i luźnymi kawałkami skały spadło nam tyle, że dobrze, że nikt pod nami nie szedł, bo byśmy go tym wszystkim zatłukli. Dwa ze zrzuconych obiektów jednak szczególnie wpłynęły na poziom przygody.
Obiekt pierwszy: na kluczowym wyciągu, w wyniku niefortunnego zbiegu okoliczności wypięła mi się dziaba i radośnie poszybowała pod ścianę. Od tego momentu w trudnościach byłem skazany na wyszukiwanie choćby najbardziej parchatych chwytów, podciąganie się na nich i czekanie (na czekanie hehehe), by partner wybrał linę (jeśli nie chciałem podchodzić na linie, a nie chciało mi się tych wszystkich węzełków wiązać). Potem zaś w prostszej części drogi miałem okazję do świetnej zabawy, zwłaszcza, że partner wybrał wcale nie najłatwiejszy wariant końcowy, a szliśmy na asekuracji lotnej (czyli jak jeden odpada, to odpada też drugi i mogą nieco spaść i się potłuc, słowem - wszyscy raczej przeżyją, ale lepiej nie odpadać). Co prawda partner obiecywał mi, że zanim dojdę do trudniejszych miejsc, to on już założy stanowisko (i wtedy przy odpadnięciu nikomu już nic się nie stanie), ale miałem do tego jakoś ograniczone zaufanie i jednak wspinałem się tak, jakby nic takiego nie miało miejsca. Nabałem się trochę, ale i dobrze pracę nóg poćwiczyłem.
Obiekt drugi: telefon partnera. Dlatego między innymi do robienia zdjęć noszę ze sobą aparat, a opis drogi mam na kartce lub w głowie. Niemniej telefon poleciał, i jak po zrobieniu drogi zeszliśmy pod ścianę zebrać cały (roz)zrzucony szpej, to telefonu niestety nie znaleźliśmy (mimo tego, że dzwoniliśmy do niego i nawet go słyszeliśmy). Jako że rzecz to cenna, spędziliśmy jeszcze dwie godziny szukając go po ciemku na dwóch polach śnieżnych (na które trzeba się było wspiąć) by stwierdzić, że musiał utknąć gdzieś w ścianie. Niestety ofiary się zdarzają.
| Widok z końca drogi |
Na koniec jeszcze pro tip powrotny: jeśli komuś droga z Morskiego Oka na parking bardzo się dłuży, to można iść nią samemu w nocy przy wątłym świetle czołówki, słuchając starego black metalu gdzie jakiś potępieniec śpiewa o śmierci, i rozważając słowa partnera na pożegnanie: “uważaj na niedźwiedzie, mogły się już obudzić”. Jest zdecydowanie ciekawiej!
Komentarze
Prześlij komentarz