Koniec bloga jaki znamy (Spisska Cesta 5-, 18.01.2025)

[wpis ten jest jednym z pierwszych kilku, które ukazały się na fb, i które pojawiały się tam sporo wcześniej. Pierwotnie bowiem myślałem, że wpisy będę do odwołania publikował jedynie na facebooku. Jak jednak widać - rozmyśliłem się. Po pierwsze dlatego, że mam złe doświadczenia z usuwaniem przez facebooka postów bez ostrzeżenia. Tutaj może zrobić to Google, ale jakoś ufam mu bardziej, bo jeszcze się z takim jego zachowaniem nie zetknąłem. Po drugie, jest kilka osób, które chętnie by to czytało, a nie korzystają z fb. Posty jednak będą tworzone w formie krótkiej z myślą raczej o fb niż dłuższej, bardziej naturalnej dotychczas dla tego bloga, ale cóż - lepszy rydz niż nic.]
 
Jednak doszło do mnie to, co dojść musiało - nie mam ani czasu, ani sił by prowadzić bloga w taki sposób, w jaki sobie umyśliłem, czyli za pomocą obszernych relacji obfitujących w potrzebne lub nie detale. Może wrócę do tego na emeryturze. Niemniej jednak na odpowiadającemu blogowi profilowi fb każdy post lajkują jakieś trzy osoby (czasem z hakiem), więc nie chciałbym tego medium zupełnie zarzucać, bo ktoś to jednak czyta. Żeby więc pogodzić jedno z drugim, muszę w końcu zatańczyć jak świat przygrywa i ograniczyć się do krótkich i intensywnych notek w stylu "patrzcie jak mi fajnie!".

(Na marginesie przypominam, że gdyby było aż tak fajnie, jakbym chciał, to miałbym czas i energię pisać tego bloga należycie pedantycznie oraz przeżywać w życiu kolejne treści do opisania kilka razy częściej niż ma to miejsce, a jednak na wszystko kurczę tego czasu i energii nie starczy)

Kiedy i jak opiszę przygody przeżyte w czasie powstałej w ten sposób luki (czyli 8 lat od jesieni 2016 do jesieni 2024), a które opisania są warte - nie mam pojęcia.

Teraz zaś zrobię to, co zapowiedziałem: napiszę, że byłem w zeszły weekend w Tatrach i (zaskoczenie) patrzcie, było fajnie!


Piękne poranne widoki

Miałem na ten sezon zimowy cel: spędzić w Tatrach 4 dni na wspinaniu (niektórzy powiedzą, że mało ambitnie, ale jest jak jest). W międzyczasie obniżyłem sobie poprzeczkę do 3, ale z drugiej strony - mimo pewnych drobnych przeciwności udało się zrobić ten pierwszy krok! Partner, Rafał, jak to często bywa przygodnie poznany przez internet, okazał się nie być seryjnym zabójcą i całkiem łatwo dał się przekonać do mojego pomysłu Spiskiej Cesty na Huncowskim Szczycie. Dlaczego tam? Bo jest tam nie za trudno, nie za łatwo, lecz w sam raz, ale przede wszystkim - główne trudności są skalne, a zdążyłem się przed weekendem nasłuchać kilku rabinów wróżących z wnętrzności plecaka jakość śniegu i stopień zmrożenia traw i trudno było powiedzieć, jakie warunki tak naprawdę będą, poza tym, że bardzo słoneczne. Z dodatkowych zalet: pod drogę przewodnik podawał jedyne pół godziny znad Łomnickiego Stawu, do którego można wygodnie wjechać z dołu kolejką. W dół zaś można było zjechać trasą narciarską, o ile oczywiście wzięło się narty, do czego jeszcze wrócę.


Droga o logicznym przebiegu, zgubić się trudno

Pogoda była piękna, jak zapowiadana. Śniegu zaś na pierwszy rzut oka wydawało się bardzo mało, co nie przeszkodziło nam kopać się w nim przez godzinę, zanim doszliśmy (nieoptymalnym wariantem) pod ścianę, czy raczej - filar. Na filarze śniegu było już bardzo mało, warunki były niemal letnie, z temperaturą włącznie. Zaczęliśmy się zastanawiać, po co w ogóle wzięliśmy raki i dziabki, ale skoro już mieliśmy, to czasem się ich użyło.


Zadowolony po trudnościach

Pierwsza połowa filara nie nastręczałą większych trudności, za to druga połowa była już ciekawsza i nie za darmo, zwłaszcza kluczowy wyciąg, krótki, ale 'trzymający'. Wspinaczka przebiegła w całości w miłej i przyjemnej atmosferze.


Partner też się chyba cieszy




Piekne wieczorne widoczki

Każdy chodzący po górach wie jednak, że najniebezpieczniejsze jest zejście, i tak było też i tym razem. Nie chodziło jednak o zejście do górnej stacji kolejki, ale o to, że na zjazd na dół (w domyśle - gdy kolejka będzie już zamknięta, będzie ciemno i nikogo na stoku) wziąłem dla siebie i partnera dupoloty. Dlaczego nie wziąłem nart - nie wiem i nie potrafię powiedzieć. Uznaliśmy jednak, że pomysł z dupolotami jest może nieco szalony, ale dajmy mu szansę. Uczucia mam dość mieszane - było trochę śmiesznie, trochę strasznie, partnerowi pękły gacie (choć po części to jego wina, bo zbyt dużo zjeżdżał na dupie bez dupolotu) a nam obu przemokły dokumentnie, ale z drugiej strony na dole byliśmy w jakieś 45 minut (w porównaniu do niecałych dwóch godzin czasu szlakowego). I tak właśnie szczęśliwie przeżyliśmy, dzięki czemu mogę o tym opowiedzieć.


Dowód, że nie zmyślam



Jakość mierna, ale tradycją się stało, że co jadę w Tatry Słowackie, spotykam lisa. Jest i on!

Komentarze

Popularne posty